Bereg Olo - Łajne kfiatki, 2013,11,12

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Olo Bereg
Łajne kfiatki
Carpe diem, czyli od autora słów kilka
Kiedy dwa lata temu podczas wichury tuż obok mnie spadła z dziesiątego piętra
deska, rozbijając - zamiast mojej głowy - samochód, którym akurat zaparkowała pewna
blondynka, poczułem się tak jakby Bóg dał mi drugą szansę. Muszę coś z tym zrobić,
zostawić jakiś ślad po sobie - pomyślałem sobie. Może by tak napisać jakiś „beszczeler”...
Z drugiej strony, czy rzeczywiście warto cokolwiek robić, skoro w każdej chwili
możemy umrzeć? Po co zatrzymywać się nad nędzną chwilą, która już minęła, została
zamknięta w jednej z szufladek mózgu, by wraz z naszą śmiercią pogrążyć się w nicości? Jaki
jest sens wszystkiego? Jeśli jest Bóg i życie pozagrobowe, to wszystko nabiera znaczenia. A
jeśli nie ma ani jednego, ani drugiego? Tysiące filozofów osiwiało albo wyłysiało spędzając
swój żywot nad podobnymi dywagacjami. I co? Jedno Wielkie Gówno! Dlatego przestałem
już zadawać pytania egzystencjalne, na które i tak nikt nie zna odpowiedzi. Staram się żyć
każdą chwilą, która mi jeszcze została - reszta nie ma znaczenia. Jak pisał nasz wieszcz Adam
Mickiewicz: „Hej, użyjmy żywota, wszak żyjem tylko raz”.
Teraz kolej na podziękowania - podobno znani pisarze tak robią. Ci nieznani i bez
talentu zresztą też. Za wkład w napisanie tej książki chciałbym podziękować przede
wszystkim sąsiadowi z dziesiątego piętra - gdyby nie jego głupia deska i kompletny brak
wyobraźni, to „dzieło” nigdy by nie powstało. W dalszej kolejności dziękuję Panu Bogu za to,
że jeszcze żyję, moim rodzicom za spłodzenie mojej skromnej osoby, moim dziadkom - za
spłodzenie moich rodziców, moim pradziadkom za poczęcie moich dziadków... Wreszcie -
niejakiej Ewie za zerwanie jabłka z niewłaściwego drzewa i wręczenie go swemu naiwnemu
mężowi Adamowi, który - po paru gryzach - przejrzał na oczy i dostrzegł w niej wreszcie
kobietę. Od tego wszystko się zaczęło.
Ewentualne podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest zupełnie przypadkowe
i niezamierzone.
Prolog, czy coś w tym rodzaju...
Był rok 1985. Na świecie trwała zimna wojna. Prezydent Stanów Zjednoczonych -
Ronald Reagan rozpoczął drugą kadencję, papież Jan Paweł II - siódmy rok pontyfikatu.
Rzeczywistość, w której żyliśmy w PRLu na szczęście nie pokryła się z wizją Orwella
opisaną w „Roku 1984”. Przynajmniej nie do końca. W niejakim Wągrowcu rozpoczęto
pierwszy etap gazyfikacji miasta, w kinach wyświetlali „Dom wariatów”, no i „Sprawa się
rypła”. Zespół U2 wydał album „Unforgettable fire”, do Polski przyjechał Leonard Cohen.
Umarł mój ulubiony wówczas pisarz Arkady Fiedler; zmarło się też Konstantynowi
Czernience, przywódcy ZSRR, a na czele „imperium zła” stanął Michaił Gorbaczow, który to
imperium rozpieprzył przy pomocy reform, zwanych szumnie „pierestrojką”. W Polsce
panuje marazm, ludzie tracą nadzieję, którą obudziła w nich pięć lat wcześniej „Solidarność”.
Są wściekli na władzę, zwłaszcza po męczeńskiej śmierci księdza Popiełuszki. W folwarku
przy korycie nadal rządzą czerwone świnie, zupełnie nieświadome tego, że ich czas powoli
się kończy.
Miałem wówczas trzynaście lat. Był to dla mnie rok szczególny - nie tylko z tego
powodu, że wypaliłem pierwszego papierosa, napisałem swój pierwszy wiersz, znalazłem się
w łóżku z obcą kobietą i miałem spotkanie trzeciego stopnia, ale przede wszystkim dlatego,
że zacząłem inaczej patrzeć na świat, jakbym się obudził z jakiegoś letargu. Zmieniłem się.
Przepoczwarzyłem. Dzieciństwo definitywnie się kończyło, a życie dorosłych wydawało mi
się coraz bardziej do dupy - te ciągłe kłótnie, kolejki za wszystkim, praca od rana do
wieczora... Dopadła mnie nawet ta cholerna zaraza zwana miłością, która jest ponoć gorsza od
sraczki i której nikt do końca nie potrafi zdiagnozować, ale wszyscy jej chorobliwie pragną.
Tak jak u większości gatunku przyniosła mi tylko same rozczarowania i wprawiła w jeszcze
większe kompleksy. Ponadto z moich obserwacji i osobistych doświadczeń wynikało, że
ludzka miłość ma niewiele wspólnego z uczuciem opiewanym przez świętego Pawła[1] w
Pierwszym Liście do Koryntian - jest niecierpliwa, unosi się czasami gniewem i pychą,
pamięta nawet te najdrobniejsze urazy i... niespodziewanie się kończy.
Wszyscy mówili do mnie Olek albo Olo, poza babcią od strony matki, która nazywała
mnie zdrobniale Olusiem. Pochodzę z typowej polskiej rodziny - katolikówksenofobów,
którym w życiu nigdy do końca nic się nie udaje. Winni temu są ONI - Ruscy, Niemcy,
Żydzi, komuniści, kapitalistyczni krwiopijcy, feministki i błądzący księża inspirowani
oczywiście przez Szatana, który ponoć uparł się na nasz kraj z powodu wielkiej wiary jaka
jest w tym durnym/dumnym (niepotrzebne skreślić) narodzie.
Kiedy mama po raz pierwszy przyprowadziła tatę do swoich rodziców i przedstawiła
go jako swojego narzeczonego, dziadek miał tylko jedno „ale” - czy Zenon (tak się nazywa
mój ojciec) nie jest przypadkiem Żydem. Czarne włosy, czarne oczy, ten duży nos...
- Dziadek Zenka był Rumunem, pochodził z Bukowiny i nazywał się Beregshazy -
tłumaczyła mama. - Tam poznał Polkę, zakochał się, a po ślubie przenieśli się do Galicji i
zmienili nazwisko na Bereg (widocznie uważali, że tak będzie dla nich lepiej). Ojciec Zenka
walczył u boku Andersa...
Rodzice mamy kupili tę historię, choć do dzisiaj nie wiadomo, czy do końca jest
prawdziwa... Trudno też powiedzieć skąd wziął się ten antysemityzm u dziadka - być może
tak został wychowany. A może to przez tego Icka, który w szkole wydawał dźwięki jak koza,
kiedy w klasie miał się pojawić nauczyciel noszący takie samo nazwisko jak to pospolite
zwierzę. A że dziadek miał już od najmłodszych lat donośny śmiech, którego nie potrafił
nijak powstrzymać, cały gniew belfra skupiał się na nim i zawsze kończyło się tak samo -
„kozą” po lekcjach.
Czasami próbowałem przekomarzać się z dziadkiem, kiedy ten zaczynał swoje teorie
spiskowe i przeważnie kończyło się to kłótnią.
- A wie dziadek, że Jezus też był Żydem - powiedziałem pewnego razu, gdy dziadek
po raz enty z rzędu powtarzał, że Polską rządzą Syjoniści.
- Wcale nie jestem tego taki pewien - odpowiedział dziadek. - Jezus był Synem
Bożym, a nie synem Józefa.
- Ale jego matką była Maryja, a według prawa żydowskiego Żydem jest ten, kto ma
matkę Żydówkę...
- Niektórzy twierdzą, że Najświętsza Panienka miała polskie korzenie.
- Co też dziadek za głupoty opowiada! Co to za teoria?! Przecież ona urodziła się
tysiąc lat przed Mieszkiem Pierwszym.
- Co nie oznacza, że wtedy nie było już Polaków.
- To może Bóg Ojciec też jest Polakiem...
- Bóg nie urodził się na Ziemi, więc nie ma żadnej narodowości. Ale pewnie gdyby
miał wybierać, to chciałby być Polakiem.
Miałem wrażenie, że dziadek też nie pochodził z naszej planety, ale zwyczajnie spadł
z Księżyca.
W szkole większość kolegów mówiła do mnie po prostu „Berek” (wymawiając na
końcu „k” zamiast „g”), tak jak ta gra w „masz go”. Nie przepadałem za tą zabawą, zwłaszcza
po pewnym śmierdzącym incydencie. Wraz z kumplami z klasy goniliśmy się na przerwie - ja
byłem berkiem i próbowałem złapać Grubego, ale ten schował się w ubikacji i zaryglował od
środka drzwi. Wszedłem więc do kabiny obok, wdrapałem się na sedes i próbowałem przejść
górą do jego kabiny. Niestety deska nie był trwale przytwierdzona do klozetu i pod wpływem
moich akrobacji zjechała z muszli a ja jedną ręką wylądowałem w czyimś gównie. Kiedy
spadałem pociągnąłem jeszcze za sobą rurę PCV, która wypadła z górnopłuku. Szczęście w
nieszczęściu spłuczka była zepsuta i w zbiorniku nie było wody, bo w przeciwnym razie
zalałbym całe WC. Przez tydzień nikt w klasie nie chciał mi podać ręki. Miałem przesrane.
W szkole byłem całkiem przeciętnym chłopcem - nie przejawiałem żadnych
specjalnych zdolności. Nie byłem ani zbyt bystry, ani też głupi. Jedyne w czym naprawdę
byłem dobry, to bieg na sto metrów - nikt w szkole nie miał ze mną szans. No, może poza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl
  •