Beverley Jo - Małżeństwo z ..08 - Dziedziczka Diabła, Beverly Jo

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Beverley Jo
Dziedziczka Diabła
Cykl Małżeństwo z rozsądku część ósma
Rozdział pierwszy
Czerwiec 1816, hrabstwo Sussex
Dom.
Dla majora George'a Hawkinville'a to słowo niewiele znaczyło, ale
dziś, w dniu, w którym cała wieś świętowała z okazji ślubu jego przy-
jaciela, ogarnęło go poczucie przynależności do tego miejsca, tak głę-
bokie, że przenikające do szpiku kości. Dziś właśnie to słowo stało się
jak armatnia kula, która uderzyła zbyt blisko i pozbawiła go tchu.
Podążał główną nawą za Vanem i Marią, wprost w wiwatujący tłum
zebrany przed kościołem, czuł się niemal oszołomiony przez wszystko
to, co go otaczało, a co tak dobrze znał: stare zielone drzewa wokół
starych i nowych budynków, rząd chylących się chałup nad rzeką, kryty
strzechą dom przy końcu drogi...
Posiadłość Hawkinville Manor, jego własne prywatne piekło, które
teraz jawiło się jako raj. - Witamy w domu,
sir!
Wziął się w garść i uścisnął dłoń kłaniającego mu się Aarona Hoo-
kera, a potem uścisnął dłoń kolejnego mężczyzny, i następnego, i
jeszcze jednego. Kobiety rzucały mu się na szyję i całowały go, nie
wszystkie robiły to stosownie. Hawk uśmiechał się i przyjmował
pocałunki.
To ślub Vana, ale także Con przedstawił tu swą świeżo upieczoną
żonę, Susan. Najwyraźniej mieszkańcy wsi potraktowali dzisiejszy
dzień jak jedno wielkie przyjęcie z okazji powrotu całej trójki.
George'owie. Nieznośne diablęta. Waleczni żołnierze. Bohaterowie.
To nie najlepszy moment, by się krzywić i narzekać, więc całował,
ściskał dłonie i zgadzał się, by poklepywali go po plecach mężczyźni,
którzy na co dzień poklepują woły. Wreszcie udało mu się dotrzeć do
zarumienionej z emocji panny młodej i drugiej młodej żony, i ucałował
obie.
-
Hawk - odezwała się Susan Amleigh, żona Cona, a jej oczy błysz-
czały. - Mówiłam ci już, jak kocham to miejsce Hawk-in-the-Vale?
-
Raz czy dwa.
Tylko się roześmiała, słysząc cierpki ton jego głosu.
- Jesteście szczęściarzami, że mogliście tu dorastać. Naprawdę nie
wiem, jak w ogóle mogłeś stąd wyjechać.
Łyżka dziegciu w beczce miodu, pomyślał Hawk, ale na jego twarzy
nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Gdy miał szesnaście lat,
zdecydował, że opuści to miejsce, i nigdy tej decyzji nie żałował.
Żałował natomiast, że pociągnął za sobą Vana i Cona, mimo że dosko-
nale wiedział, iż nie byłby w stanie ich zatrzymać, skoro nawet rodziny
nie mogły przekonać ich, by zostali. George'owie prawie zawsze
wszystko robili razem. Co się stało, to się nie odstanie - ludowa
mądrość, choć może i banalna. Wszyscy przetrwali, a teraz, częściowo
dzięki tym wspaniałym kobietom, Con i Van byli bardzo szczęśliwi.
Szczęśliwi. Hawk w myślach odmieniał to słowo przez wszystkie
przypadki, jakby przeżuwał kęs nieznanej egzotycznej potrawy i
zastanawiał się, czy jest jadalna. Cóż, tak czy inaczej, owa potrawa nie
leżała na jego talerzu. Nie był typem mężczyzny, którego pociągało
patrzenie głęboko w oczy i picie sobie z dzióbków, no i nie znalazł ko-
biety, która wzbudziłaby jego zainteresowanie i z którą chciałby
zamieszkać w Hawkinville Manor. Wrócił tu tylko dlatego, że ojciec
miał atak i był sparaliżowany. Szkoda, że nie umarł.
Odsunął na bok tę myśl i pozwolił jakiejś biuściastej niewieście
porwać się do tańca. Po chwili zaskoczony skonstatował, że to
nieśmiała Elsie Dadswell, teraz już Elsie Manktelow, matka trojga
dzieci - chłopca i dwóch dziewczynek - w której nie pozostało nic z
dawnej nieśmiałości. I widać było, że znów spodziewa się dziecka. Za-
niepokojony, zapytał, czy powinna tak szaleć w tańcu, ale tylko się
roześmiała i niemal go przewróciła. Hawk także się roześmiał i dał się
porwać silnym ramionom kobiety pracującej na roli.
Jego ludzie. Będzie się nimi opiekować, nawet jeśli musi toczyć o to
z ojcem walki i spory. Niektóre z chałup wymagają napraw i remontów,
trzeba także zająć się brzegiem rzeki, ale wyciągnięcie od ojca jakich-
kolwiek pieniędzy przypominało próbę wyrwania miecza ze sztywnej
ręki nieboszczyka.
Rumiana dziewczyna bez dwóch przednich zębów poprosiła go do
następnego tańca, a Hawk się zgodził, ciesząc się, że choć na chwilę
oderwała go od przyziemnych problemów i mrocznych myśli. Radził
sobie z przemarszem wojsk przez górskie tereny przy szalejących
nawałnicach, więc na pewno nie pokona go ojciec i Hawk-in-the-Vale.
Flirtował z dziewczyną; zmieszał się nieco, gdy spostrzegł, że to córka
Willa Ashbee'ego. Will był tylko o rok od niego starszy i całe życie
spędził tutaj, wychowując dzieci i pracując zgodnie z rytmem wyznac-
zanym przez pory roku. Hawk żył według rytmu wyznaczanego przez
wojnę. Marsz, czekanie, kłótnie i spory, walka, potem opatrywanie
rannych i grzebanie poległych. Ilu z ludzi, których znał, już nie żyje?
Nie chciał ich liczyć. Dla nich Bóg był łaskawy i Hawk, Van i Con byli
już w domu. Dom.
Zamilkły dźwięki gwizdków i skrzypiec, a Hawk wepchnął swą
partnerkę w ramiona chłopaka o mocno zaróżowionej twarzy, niewiele
starszego od dziewczyny.
Miłość. Niektórym wydaje się czymś tak oczywistym jak śpiew
ptaków na wiosnę. Ale może są też i tacy, którzy nie do końca się w
tym łapią.
Hawk zauważył, że w tej dalszej - cichszej - części parku rozpoczął
się mecz krykieta. Pomyślał, że to coś zdecydowanie lepszego niż tańce
- coś, co pozwoli mu uwolnić się od męczących myśli - i ruszył w tę
stronę, by przyglądać się rozgrywkom i kibicować.
Zagadnął go gracz wybijający piłkę: - Chce pan zagrać, majorze?
Już miał odmówić, ale wtedy dostrzegł błysk w wielu parach oczu.
Może to i przekleństwo, ale dla większości z nich był bohaterem. Oni
wszyscy: Hawk, Van i Con byli bohaterami. Wrócili z wojny, ale
najważniejsze, że rok temu brali udział w bitwie pod Waterloo. Hawk
zdjął marynarkę i podał ją Billowi Ashbee'emu, ojcu Willa, i poszedł po
kij. Wiedział, że musi wziąć udział w meczu, że to jego zadanie - jako
syn właściciela tych włości i człowiek, który w przyszłości je odzied-
ziczy, sam stanowi ważną część życia wsi.
Żałował, że jest dla nich bohaterem. Dwa lata po wstąpieniu do ka-
walerii został oddelegowany do Korpusu Kwatermistrzowskiego Gene-
ralicji i w związku z tym większość wojny spędził z dala od toczących
się walk. Prawdziwymi bohaterami byli ludzie tacy jak Con i Van,
którzy stawali twarzą w twarz z wrogiem, czuli jego oddech i brodzili w
rzece krwi. Albo tacy jak lord Darius Debenham, przyjaciel Cona, który
zgłosił się na ochotnika i zginął pod Waterloo. Hawk był jednak majo-
rem, a Con i Van ledwie kapitanami, a poza tym znał księcia Welling-
tona*. I to lepiej, niżby chciał.
Wziął kij i stanął naprzeciw zawodnika serwującego, który wyglądał
na jakieś czternaście lat. Na jego twarzy malowała się godna podziwu
determinacja, by wyeliminować go z gry. Pierwsza piłka poszła daleko
od celu, ale Hawk pochylił się i zatrzymał ją, aż odbiła się o nierówną
powierzchnię trawy i wpadła w ręce łapacza. Gdy jeszcze był w wojs-
ku, wielokrotnie zdarzało mu się grać w krykieta podczas nużącej
bezczynności.
Z pewnością i teraz mógł zagrać
tak, by zadowolić wszystkich
obserwujących grę.
Kolejną piłkę uderzył nieco mocniej, tak by móc się rozbiec,
zostawiając drugiego podbijającego w polu. Wkrótce wyautował go
zawodnik rzucający. Żenujące, że nawet nie wiedział, jak się nazywa
ten gracz. Po chwili znowu stanął oko w oko ze zdeterminowanym
rzucającym, i tym razem piłka gnała wprost na bramkę. Lekkie
skręcenie kija pozwoliło piłce strącić poprzeczkę, co spowodowało
głośny aplauz ze strony obserwatorów i potężny okrzyk triumfu
młodego rzucającego.
Hawk uśmiechnął się i poklepał go po plecach, potem poszedł po
swoją marynarkę. Ashbee pomógł mu ją założyć, a potem odeszli nieco
na bok, z dala od tłumu obserwującego grę.
-
Jak się miewa pański ojciec?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl
  •