Ballard James Graham - Człowiek przeciążony, !!! 2. Do czytania, Ballard James Graham

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J. G. Ballard
Człowiek przeciążony
Przełożył Lech Jęczmyk
Faulkner powoli wariował.
Po śniadaniu czekał niecierpliwie w hallu, aż żona skończy robić porządki w kuchni.
Wiedział, że za kilka minut już jej nie będzie, ale nie wiadomo dlaczego te krótkie chwile
porannego oczekiwania dłużyły mu się prawie nie do wytrzymania. Zapuszczając żaluzje
i przygotowując sobie leżak na werandzie, słuchał dobrze zorganizowanej krzątaniny Julii.
W niezmiennie tej samej kolejności ustawiła kubki i talerze w maszynie do mycia naczyń,
wsunęła rondel z pieczenia na kolację do automatycznego piekarnika i nastawiła godzinę,
przesunęła gałkę klimatyzatora, otworzyła wlew zbiornika oleju dla cysterny dostawczej
mającej przyjechać po południu i podniosła swoją połowę drzwi garażu.
Faulkner śledził ten ciąg czynności z podziwem, odliczając kolejne etapy według trzasków
przełączników.
Powinnaś siedzieć w bombowcu, pomyślał, albo w dyspozytorni zakładów
petrochemicznych. Faktycznie Julia była rejestratorką w klinice i niewątpliwie spędzała całe dnie
w podobnym wirze wydajności, wciskając guziki z napisem „Jones", „Smith" i „Brown", kierując
paraplegików na lewo, paranoików na prawo.
Weszła do hallu, seryjny obraz urzędniczki w eleganckiej czarnej garsonce i białej bluzce.
Zbliżyła się do niego i spytała:
– Nie idziesz dziś na uczelnię?
Faulkner potrząsnął głową przekładając jakieś papiery na biurku.
– Nie, mam jeszcze urlop twórczy. Do końca tygodnia.
Profesor Harman uznał, że prowadzę zbyt wiele zajęć i popadam w rutynę.
Kiwnęła głową spoglądając na niego z powątpiewaniem. Już od trzech tygodni wałęsał się po
domu i zaczynała coś podejrzewać. Wcześniej czy później, uświadomił sobie Faulkner, żona
dowie się wszystkiego, ale miał nadzieję, że do tego czasu będzie już poza jej zasięgiem.
Ciągnęło go, żeby powiedzieć jej prawdę: że dwa miesiące temu wymówił pracę wykładowcy
w Szkole Handlowej i nie ma zamiaru tam wracać.
Czeka ją diablo wielka niespodzianka, kiedy odkryje, że prawie wydali już jego ostatnią
wypłatę, może nawet będą musieli ograniczyć się do jednego samochodu. Niech ona pracuje,
myślał, i tak zarabia więcej niż ja.
Faulkner z wysiłkiem uśmiechnął się do żony. Wynoś się! krzyczał jego mózg, ona jednak
wciąż pochylała się nad nim niezdecydowanie.
– A co z twoim obiadem? Nie ma...
– Nie martw się o mnie – uciął Faulkner szybko, patrząc na zegarek. – Nie jadam obiadów
od sześciu miesięcy. Ty zjedz w klinice.
Nawet rozmowa z nią stała się wysiłkiem. Wolałby, żeby mogli porozumiewać się za
pomocą kartek: kupił nawet w tym celu dwa kołonotatniki, nigdy jednak nie zdobył się na to,
żeby jej zaproponować korzystanie z nich. Sam zostawiał dla niej kartki pod pretekstem, że jego
umysł jest zbyt zajęty, aby rozmową przerywać tok myśli.
Dziwne, ale nigdy nie rozważał poważnie myśli porzucenia jej. Taka ucieczka niczego by nie
dowiodła.
Poza tym miał inny plan.
– Nic ci nie potrzeba? – spytała nadal patrząc na niego z troską.
– Absolutnie nic – odparł zachowując uśmiech. Czuł się jak po całodziennej harówce.
Jej pocałunek był szybki i funkcjonalny, jak automatyczne pacnięcie jakiejś wielkiej
maszyny do kapslowania butelek. Miał nadal uśmiech na twarzy, kiedy dochodziła do drzwi.
Kiedy wyszła, pozwolił mu powoli zgasnąć, potem stwierdził, że znów oddycha i stopniowo
rozluźnił się, pozwalając napięciu spłynąć wzdłuż rąk i nóg. Przez kilka minut snuł się bez celu
po pustym domu, potem wrócił do hallu gotów przystąpić do poważnej pracy.
Jego program przebiegał zwykle podobnie. Po pierwsze, ze środkowej szuflady biurka wyjął
mały budzik połączony z baterią i pasek do zapięcia na ręku. Usiadłszy na werandzie, zapiął
pasek na przegubie, nakręcił i nastawił budzik, i ustawiwszy go na stole obok siebie, przywiązał
sobie rękę do poręczy leżaka, żeby nie ściągnąć przypadkiem zegarka na podłogę.
Tak przygotowany, odchylił się na oparcie i obserwował widok przed sobą. Osiedle
Menninger albo „Skrzynki", jak je nazywali miejscowi, zostało zbudowane przed około
dziesięciu laty jako samowystarczalny zespół mieszkalny dla pracowników kliniki i ich rodzin.
Ogółem osiedle składało się z około sześćdziesięciu domów, każdy zaprojektowany z myślą
o określonej niszy architektonicznej, zachowujący swój własny charakter, a jednocześnie
wtapiający się w organiczną całość osiedla. Celem architektów, postawionych wobec zadania
rozmieszczenia dużej ilości małych domów na przestrzeni czterech akrów, było przede
wszystkim uniknięcie zgromadzenia identycznych baraków, jak to się dzieje w większości takich
projektów a po drugie, zbudowanie dla poważnej fundacji psychiatrycznej pokazowego osiedla,
które służyłoby za wzór zakładowych osiedli mieszkaniowych przyszłości.
Tymczasem, jak wszyscy się o tym przekonali, mieszkanie w skrzynkach było piekłem na
ziemi.
Architekci zastosowali tak zwany system psychomodularny, oparty na elemencie w kształcie
litery L, co znaczyło, że wszystko zachodziło na wszystko. Całe osiedle było piramidą
krzyżujących się tafli matowego szkła, białych prostokątów i krzywizn, na pierwszy rzut oka
pociągających i abstrakcyjnych (Life zamieścił kilka olśniewających fotograficznych studiów
„nowych kierunków w budownictwie" inspirowanych osiedlem), ale dla mieszkańców
bezkształtnych i widokowo męczących. Większość ważniejszych pracowników kliniki wkrótce
się stąd wyniosła i teraz domki wynajmowano każdemu, kto dał się namówić na zamieszkanie
tutaj.
Faulkner patrzył z werandy na chaos białych geometrycznych kształtów ośmiu domów, które
mógł widzieć nie poruszając głową. Z lewej strony mieszkali Penzilowie, z prawej
McPhersonowie; pozostała szóstka domów stała na wprost, po drugiej stronie gmatwaniny
zachodzących na siebie ogródków, abstrakcyjnego labiryntu dla szczurów, podzielonego niskimi
białymi płotkami ze szklanych narożników i ażurowych ekranów.
Penzilowie mieli w ogródku kolekcję wielkich klocków z literami, którymi bawiła się trójka
ich dzieci.
Często układały z nich napisy dla Faulknera, czasem nieprzyzwoite, czasem po prostu
gnomiczne i zagadkowe. Dzisiejszy należał do tej ostatniej kategorii. Tekst na klockach brzmiał:
Stój i idź Zastanawiając się nad pełnym znaczeniem tego hasła, Faulkner pozwolił myślom
wędrować, podczas gdy patrzył przed siebie nie widzącymi oczami. Stopniowo już i tak niejasne
zarysy domków zaczęły zlewać się i zacierać, a drugie balkony i rampy częściowo przesłonięte
drzewami stały się abstrakcyjnymi kształtami, jak gigantyczne figury geometryczne.
Oddychając powoli Faulkner stopniowo wyłączał umysł, a potem bez żadnego wysiłku
pozbył się świadomości, że patrzy na domy.
Oglądał teraz kubistyczny krajobraz, zbiorowisko przypadkowych białych kształtów pod
błękitną kurtyną, na której tle kołysało się z wolna kilka strzępiastych zielonych plam. Leniwie
zastanawiał się, co te geometryczne kształty przedstawiają: wiedział, że zaledwie przed paroma
sekundami stanowiły dobrze znaną część jego codziennego bytu, ale choć przestawiał je w myśli
na różne sposoby i starał się je z czymś skojarzyć, nadal pozostawały przypadkowym zbiorem
figur geometrycznych.
Odkrył w sobie ten talent zaledwie przed trzema tygodniami. Spojrzawszy ponuro na
wyłączony telewizor w hallu pewnego niedzielnego ranka, nagle uświadomił sobie, że do tego
stopnia zaakceptował i przyswoił sobie fizyczny kształt tej plastykowej skrzynki, iż nie pamięta
już, do czego ona służy. Trzeba było niemałego wysiłku, żeby się ocknąć i na nowo ją
zidentyfikować. Z ciekawości wypróbował swój nowy talent na innych przedmiotach i stwierdził,
że najlepiej działa w stosunku do tych najbardziej powszednich, takich jak pralki, samochody
i inne dobra konsumpcyjne. Pozbawione roli symbolu zamożności i aury sloganów reklamowych
miały tak znikome prawo do rzeczywistego bytu, że bez zbytniego wysiłku umysłowego mógł je
całkowicie skasować.
Rezultat był podobny do działania meskaliny i innych wizjotwórczych narkotyków, pod
których wpływem wgniecenia na poduszce zmieniają się w księżycowe kratery, a fałdy firanki
w fale na oceanie wieczności.
Przez następne tygodnie Faulkner eksperymentował ostrożnie, ćwicząc się w operowaniu
wyłącznikami.
Proces był powolny, ale stopniowo potrafił eliminować coraz to większe grupy przedmiotów:
seryjne meble w hallu, połyskliwe maszynki i roboty kuchenne, jego auto, które pozbawione
tożsamości leżało w garażu jak olbrzymia dynia, niekształtna i śliska. Próba jej powtórnego
rozpoznania omal nie doprowadziła go do szaleństwa. „Cóż to u licha może być?" zadawał sobie
daremnie pytanie zrywając boki ze śmiechu i, w miarę jak jego umiejętność rozwijała się coraz
bardziej, zaczął niejasno widzieć, że jest to droga ucieczki z nieznośnego świata osiedla.
Opisał tę swoją umiejętność Rossowi Henricksowi, mieszkającemu o kilka domów dalej,
również wykładowcy w Szkole Handlowej i swojemu jedynemu bliższemu przyjacielowi.
– Może to polega na wyjściu poza czas – teoretyzował Faulkner. – Bez poczucia czasu
trudno jest świadomość ująć w obrazy. Pozbawienie zdezidentyfikowanego przedmiotu wektora
czasu uwalnia go od wszelkich powszednich skojarzeń. Albo też natknąłem się na sposób
wyłączania ośrodków wzrokowo-asocjacyjnych, normalnie identyfikujących widziane
przedmioty, w ten sam sposób w jaki można słuchać kogoś mówiącego znanym językiem i nie
rozumieć ar»i jednego słowa. Każdy tego kiedyś próbował.
Hendricks kiwnął głową.
– Niech się to tylko nie stanie twoim zawodem. – Przyjrzał się Faulknerowi uważnie. – Nie
możesz ot tak sobie zamknąć oczu na świat. Stosunek między przedmiotem i przedmiotem nie
jest tak biegunowy, jak sugeruje Karte-zjuszowskie „Cogito ergo sum". Degradując świat
zewnętrzny, w takim samym stopniu degradujesz siebie. Twój problem, jak sądzę, polega na tym,
że powinieneś odwrócić ten proces.
Jednak Hendricks – mimo najlepszych chęci nie mógł pomóc Faulknerowi. Poza tym
przyjemnie było oglądać świat inaczej, pławić się w nieskończonej panoramie jaskrawo
kolorowych obrazów. Czy to ważne, że była tylko forma bez treści?
Ocknął się gwałtownie na odgłos ostrego trzasku. Poderwał się i sięgnął po budzik,
nastawiony na jedenastą. Zobaczył, że jest dopiero dziesiąta pięćdziesiąt pięć. Budzik nie
dzwonił i nie poraził go prąd z baterii. A przecież coś wyraźnie trzasnęło. Z drugiej strony
w domu było tyle automatów i robotów, że mogło to być cokolwiek.
Jakiś ciemny kształt poruszał się za szybą z matowego szkła tworzącą jedną ścianę hallu.
Zobaczył przez nią, że w wąskiej alejce między domami ich i Penzilów zatrzymuje się samochód,
z którego wysiada młoda kobieta w granatowym kitlu. Była to szwagierka Penzila,
dwudziestoletnia dziewczyna mieszkająca u nich od dwóch miesięcy. Kiedy znikła w domu,
Faulkner pośpiesznie uwolnił swój przegub i wstał. Potem otworzył drzwi werandy i zszedł do
ogródka, oglądając się przez ramię.
Dziewczyna miała na imię Louise (nigdy z nią nie rozmawiał) i chodziła rano na lekcje
rzeźby, a po powrocie zawsze długo myła się pod natryskiem i szła opalać się na dachu.
Faulkner kręcił się po ogródku rzucając kamykami do sadzawki i udając, że poprawia żerdki
pergoli, kiedy zauważył zbliżającego się z drugiej strony płotu Harveya, piętnastoletniego syna
McPhersona.
– Dlaczego nie jesteś w szkole? – spytał Harveya, dojrzewającego młodzieńca
z inteligentną lisią twarzą pod szopą kasztanowatych włosów.
– Powinienem pójść – odparł Harvey bez skrępowania. – Ale przekonałem mamę, że jestem
przemęczony, a Morrison (jego ojciec) powiedział, że jestem przeintelektualizowany. – Wzruszył
ramionami. – Rodzice tutaj są zbyt pobłażliwi.
– Tu masz rację – przytaknął Faulkner, obserwując przez ramię kabinę natrysku. Poruszał się
w niej różowy kształt regulując kurki i słychać było odgłos wody.
– Niech pan mi powie, panie Faulkner – spytał Harvey – czy pan sobie uświadamia, że od
śmierci Einsteina w 1955 roku nie było na świecie żadnego geniusza? Od Michała Anioła przez
Szekspira, Newtona, Beethovena, Goethe go, Darwina, Freuda i Einsteina, zawsze żył jakiś
geniusz.
Teraz, po raz pierwszy od pięciuset lat, jesteśmy zdani wy łącznie na siebie.
Faulkner kiwnął głową, wzrok miał nadal zajęty.
– Wiem – powiedział. – Ja też odczuwam z tego powodu osamotnienie.
Kiedy dziewczyna skończyła natrysk, mruknął na pożegnanie do Harveya, wrócił na werandę
i zajął pozycję w leżaku z przewodem od baterii przymocowanym do przegubu.
Systematycznie, przedmiot za przedmiotem, zaczął wyuczać otaczający go świat. Najpierw
domy naprzeciwko. Białe masy dachów i balkonów szybko sprowadził do płaskich Prostokątów,
zarysy okien do małych kwadratów koloru Jak szachownica w abstrakcjach Mondriana. Niebo
było czystym polem błękitu. W oddali przecinał je z warkotem samolot. Faulkner starannie
skasował, znaczenie obrazu, a potem obserwował smukłą srebrną strzałę oddalającą się powoli,
niby znikający fragment komiksowego snu.
Podczas gdy czekał, aż zaniknie huk silników, do jego świadomości dotarł ten sam nie
zidentyfikowany trzask, który już raz słyszał rano. Rozległ się gdzieś blisko, w pobliżu drzwi
balkonowych z prawej strony, ale Faulkner był zbyt zafascynowany rozwijającym się przed nim
kalejdoskopem, żeby się ruszyć.
Kiedy samolot znikł, Faulkner przeniósł swoją uwagę na ogród, szybko zamazał białe płotki,
fałszywą pergolę, owal ozdobnej sadzawki. Ścieżka okrążała sadzawkę i kiedy zatarł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl
  •