Berent - Ozimina, POLONISTYKA, II ROK SEMESTR LETNI!, HLP POZYTYWIZM i MŁODA POLSKA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Wacław BERENT
OZIMINA
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
CZĘŚĆ PIERWSZA
Lodowy połysk czarnej tafli fortepianu i mocne lśnienie posadzki rzucały mu na salę jakby
pył powietrzny i ogromne zmalowanie barw w głębi. W tym dla oka oddaleniu tonowała się
jaskrawa rozmaitość kobiecych strojów w kilka plam zamglonych pod czarnym wirem męż-
czyzn. Tylko na krześle najbliższym odsadą barw mocnych – widniała jakaś bluzka o wodnej
zieleni, twarz otwarta, jasna i włos ciemny, rozjaśniany w ciepłe połyski, zda się, kontrastem
do tej hebanowej czerni fortepianu, sponad której padały oczy jego.
Stał jak wyczekujący rybak tej czarnej łodzi, przerzucając białe karty nut rozłożonych na
hebanie.
A dziewczyna przyglądała mu się przez zmrużone rzęsy pozornie nigdzie nie patrzących
oczu. Obserwowała go z przedziwnie długim spokojem, zamknąwszy złożonymi na kolanach
dłońmi dwa doskonałe półkola toczonych ramion, obciśniętych wysoko w białą skórę rękawi-
czek. Czoło spokojne, prawie kamienne, z odgarniętym zuchowato ciemnym włosem, oczy
zmrużone, a żywe jak u węża, rzucały aż na skroń wibrującą zmarszczkę uwagi. Rozmigota-
nie ciekawości, pytań i półuśmiechów przepływało, zda się, spod oczu przez pełne jak jabłka
policzki ku ustom i wracało falą pod zmrużoną powiekę; zaciśnięte wargi rzucały od kątów w
stronę uszu drgające rysy swawoli czy czegoś gorszego. Zastawiał się za ten wyraz głupko-
waty podbródek o migdałowym owalu i miękkości dziecięcej. Siedziała nieruchoma jak po-
sąg, półkręgami ramion obejmując wydatną pierś; pazury krótkich łapek, rzekłbyś, miękko
złożone, tkwiły w rękawiczkach – pod to przymrużone, wężowe zapatrzenie skośnych oczu.
Gdy po niejakim czasie wyszedł do dalszych pokojów, w małym przejściu za salonem
spotkał się oko w oko z tym uśmiechem na wibrujących policzkach. Dłoń spokojnie złożona
w dłoni zamykała toczone półkręgi ramion nieruchomych.
„Cóż to znów znaczy? – myślał. – Obcej kobiety uśmiech dobrze mi znany zastępuje mi
drogę jak w wizji.”
„Pan mnie nie poznaje?” – pytały oczy zmrużone.
„Nie. Ponieważ rzecz dziać się powinna w ponurym wąwozie.”
Roześmiała się niemo: białym błyskiem zębów oraz niewolnym podrzuceniem piersi wy-
datnej, a cała postać rozbłysła życiem w tym uśmiechu. W bliskości tej kobiety uderzył w
niego wiew świeżyzny jak od owoców, a zarazem skwaru, w którym one dojrzewają; jakaś
tryumfująca wegetatywność bujnego życia, leniwa do słowa, ciężka do głosu i gestu – jak w
letnie południe.
Urażona czy też zbyt opieszała, aby się przypominać w rozmowie, zwróciła się ku
drzwiom sąsiedniego pokoju; na znak, że wyszła tu jedynie dla poprawienia uczesania, wyjęła
szpilkę rogową i wbijała ją po drodze niedbale w włosy, jak widły w snop.
„Amalteo!” – zaczął już było, gdy ten gest ostatni tajemniczym kojarzeniem drobiazgów
naprowadził go na dawne wspomnienie. „Czyżby ta mała ze wsi? Czyżby ona?”
– Panna Nina? – zgadywał tedy, zapatrzony w sowitą jędrność i pełnię kształtów, które,
rychło patrzeć, staną się przelewne.
– Ja!
4
Krwiste wargi rozchyliły się w uśmiechu długą szczeliną, jak pękający owoc granatu, a
słowo z nich wyłuskało się ciężkie, soczyste, jak purpurowe tego granatu ziarno; zakwitły
policzki.
Roześmiał się. „To dumne samopoczucie tego «ja»! Ta smakowita błogość tego słowa, jak
u Murzyna. Wierzę, tu można być zwięzłą w słowie; wszystko inne jest zresztą zbyt wymow-
ne.”
– Już?! – krzyknął. – Już „ja”? Ależ to poszło w tempie tropikalnym! Kiedyż przeniesiono
do miejskich cieplarń?
– Pan utył.
Ta lapidarność powitalnej konstatacji obcięła mu od razu słowa i myśli wszelkie. Czuł się
tak samo oglądany i ważony nieomal, jak sam to czynił; bodajże z jednym wynikiem. Jego
ostatnie pytanie i jej konstatacja zbiegały się na jednym motywie. Myśl ruchliwa utkwiła mu
nagle na wzajemnych uśmiechach.
„Doświadczam lakonicznego szczęścia młodego padyszacha – pomyślał, splatając dłonie
na dołku. – Odzyskawszy kontenans, pozostawałoby już chyba tylko siąść na tym miękkim
jak puch dywanie, wesprzeć głowę o taboret z poduszek, jeść sorbet i całować się słodkimi
wargi.”
„Cóż za ubikacja przedziwnie leniwego nabożeństwa! – mówił do siebie, rozglądając się
po tym spiętrzeniu dywanowych poduszek, taboretów, otoman, foteli, portier, kotar, kobier-
ców i wezgłowi. – Cóż za wykwint kaukaski! Jakaż profuzja tapicerskiego geniuszu i per-
skiego natchnienia!”
Poczęła wyłuskiwać z rękawiczek pięści małe i twarde jak orzechy, ogromnie żywe tym
ogorzeniem i połyskami jak na miedzi. Ręce, w sobie krzepkie, zdały się jeszcze jędrniejsze
spod rękawiczek.
– Pani musi być silna?
W odpowiedzi wystawiła mu na zgiętych łokciach swe szpony. Zanurzył palce w ich cie-
pło żywe i pozwolił sobie oczywiście przegiąć dłonie. Lecz w tejże chwili pożałował tego.
„Na tę głupią stawkę gotówem na samym wstępie przegrać wszystko.”
– Jaki pan słaby! – rzekła, odymając wargi. Podeszła wreszcie do lustra, by poprawić wło-
sy.
– Któż to jest ta panna Ola? – pytała wzgardliwie. – Och, jak ja jej nie cierpię.
– Za co?!
– Ona pewnie jest taka sztuczna, a wy ją wszyscy może tak adorujecie: artystka!
Odpowiedź rozprysła mu się w śmiechu.
– „Pewnie” i „może” – powtórzył.
– A ja wiem o tym panu Tańskim. A co!
– Już?
– O, kobiety wszystko o sobie wiedzą! Ja mu się tam dobrze przypatrzyłam.
– Wcześnie! – mruknął. – Ile też panna Nina ma lat? Pokazała mu czubek języka w lustrze.
– No, a pani domu – drażnił dalej – pani Lena? Ta jest naprawdę piękna.
Panna Nina stała się uważającą; źrenice pod zmrużonymi powiekami spłynęły na boki:
„Och, te palce pod pięściami!” – zauważył mimochodem.
– Panie, co to było z nią i z tym poetą? – zadygotała cała z nagłej ciekawości.
– Z Woydą? Nie wiadomo. Dwa lata temu na takim jak dziś zebraniu przyszedł tu oto, do
tego pokoju, chodził długo po tym miękkim jak śnieg dywanie i dziwił się pewno, czemu
śnieg jest tak purpurowoczerwony, jakby krwią nasiąkły. Nalał sobie wody – ot, z tego dzba-
na, który trzyma ta wielka kukła Murzyna – nalał wody, połknął coś wyjętego z kieszeni od
kamizelki, popił i siadł tu... w tym oto kącie... Tak usiadł.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl
  •