Baniewicz Artur - Gdzie ksiezniczek brak cnotliwych, książki, baniewicz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Artur Baniewicz
Gdzie księżniczek brak
cnotliwych
czyli sagi o czarokrążcy księga Siódma, o strasznych i komicznych
przygodach Debrena i wojowniczki Lendy w magiczny pas cnoty zakutej
traktująca
Most nie spodobał się Debrenowi. Wyłonił się z mroku zbyt nagle, był
za duży i za czarny. Kamienny, jedynie opierzony drewnem, wisiał nad
czymś, co mogło być sporym żlebem albo doliną małego potoku.
Czymkolwiek było, wgryzło się między porośnięte lasem stoki dostatecznie
głęboko, by wzrok skapitulował przed ciemnością. Debren nie próbował
niczego robić z oczami. Z nieba spływały na pogrążone w ciszy góry płatki
śniegu wielkości brzozowych liści – w takich warunkach nawet
wyspecjalizowany w optyce czarodziej niewiele zwojuje. Choć teraz akurat
przestało padać. Dość nagle.
– Ależ cudny! – rozczulił się Zbrhl. Podobnie jak Debren, ściągnął cugle
człapiącego ospale wierzchowca. – Ha, od razu widać, żeśmy są w
Morvacu!
– Pogratulować refleksu, panie rotmistrz – dobiegł z tyłu słaby, mniej niż
zwykle zjadliwy głos Lendy. – Po trzech ledwie dobach błądzenia tak
precyzyjnie ustalić przynależność państwową tych zasranych gór to zaiste...
– Lenda... – rzucił Debren na poły gniewnie, na poły błagalnie. –
Zamknij dziób.
Tak naprawdę wcale nie chciał, by umilkła. Dał sobie spokój z oczami,
ale od jakiegoś czasu podostrzał inne zmysły i chcąc nie chcąc wyławiał
niepokojące sygnały zza pleców. Posykiwania, gdy gniadosz dziewczyny
zmieniał nagle rytm, omijając widoczne przeszkody. Jęki, gdy napotykał na
przeszkody, które skryły się pod śniegiem i które wypatrzył za późno, co
zmuszało go do ratowania się skokiem. Zapach świeżej krwi i świeżego
potu. W porównaniu z bukietem smrodu, pozostawionym w portkach czy
onucach przez poprzednich właścicieli, dziewczyna nawet po trzech dniach
w siodle pachniała przyjemnie. Ale im mocniej czuć ją było jej własnym
potem, tym bardziej Debren tęsknił do pierwotnej, żołniersko-oborowej
woni łachmanów. Było za zimno, by się pocić. Mróz powinien uporać się
także z zapachem krwi: spodnie Lendy nie należały do grubych i fachowo
łatanych i każda kropelka przesączająca się przez szarpie musiała
błyskawicznie zamarznąć.
Chyba że była sporą kroplą, nie kropelką.
Pociła się, gorączkowała, a teraz w dodatku krwawiła. Miał prawo się
martwić. Więc niech mówi, niech plecie, co ślina na język przyniesie. Nawet
gdyby to był jad w czystej postaci. W tej chwili wolałby jednak ciszę.
– Duma narodowa w człeku rośnie, gdy widzi takie cudo. – Szczerze
wzruszony Zbrhl obrócił się w siodle, sięgnął po bukłak. – Godzi się uczcić
inżynierów toastem.
– Świeć im Panie – wychrypiała dziewczyna.
– Hę? Że jak?
– Lenda – mruknął rozglądający się dookoła Debren – chciała rzec, że
most jest stary.
– Aha. – Zbrhl, uśmiechnięty szeroko, podrzucił w dłoni naczynie z
grawerowanej cyny. – Dzięki, kozo. Nie, żebym się gniewał, ale miło w
końcu dobre słowo o czymś morvackim z twych ust usłyszeć.
– Z moich? – Lenda posłała mu zdziwione spojrzenie.
– Wiem: trudno ci przyszło. – Skrzywił się, zaskoczony oporem nakrętki.
– Ciężko przyznać, że w Lonsku krzemiennymi toporkami pierwsze drzewa
na kładki cięto, gdyśmy tu już kamienne mosty mieli. Łajno i kał – zaklął,
bezskutecznie siłując się z bukłakiem. – Przymarzła czy jak? Toć piwo w
środku, nie woda.
– W baryłce też. – Henza zatrzymał konia przy uwiązanym do siodła
Lendy luzaku, stuknął w dębową beczułkę kolbą kuszy. – I też nie chlupie.
Właśnie żem miał uwagę zwrócić, że je chyba zamróz dopadł.
– Prędzej rotmistrz jeden – mruknęła Lenda. – Puste beczki to do siebie
mają, że słabo w nich chlupie.
– Zamarzło? – Zbrhl zapomniał na chwilę o opornym bukłaku. – Chcesz
powiedzieć, żeś nie upilnował, nicponiu?! Toż jak pacholęciu tłumaczyłem:
baczenie dawać! Ariergarda miałeś być, a nie chwost bezużyteczny!
– Cmoknij mnie w zadek – rzucił urażony Henza. – I do siebie miej żal.
Prosty knecht jestem, nie komendant jakiś. Co każą, to robię, a jak kazać
zapominają, to z inicjatywą się nie rwę. Sam zawsze przed szeregiem
porykujesz, że tym wyrywnym to nogi z rzyci...
– Słyszeliście? – Debren drgnął, zadarł głowę.
– Chlupie? – zapytał z nadzieją Zbrhl.
– Na pościg miałem uważać – ciągnął rozgoryczony Henza. – Tudzież na
dźwięki dziwne i błyskanie ślepi. Na wilkołaki, krótko mówiąc, i insze
biesy. Piwa w rozkazie nie było, tom nie uważał, by czujności nie
rozpraszać. Jak cię znam, czepiałbyś się, że na służbie o chlaniu jeno...
– Nnnie... – Magun spoglądał w niebo, obracając się w kulbace i
zdmuchując płaty śniegu z rzęs. – To taki... dziwny dźwięk. Wysoki. Może
nawet... hmm... ultra?
– Wysoki? – Zbrhl zadarł głowę, nie zapominając jednak o bukłaku.
Trzasnął szyjką o siodło, wywołując nerwowy pląs konia, po czym zaczął
mocować się z nakrętką. – Coś na jodłę wlazło?
– Ryś? – rzuciła bez przekonania Lenda. I sama sobie odpowiedziała: –
Eee, chyba nie. Mądry ryś nie lazłby na takie drzewo, w taką noc i na takim
mrozie. – Przetarła rękawem cieknący nos i pod wpływem zatroskanego
spojrzenia Debrena dorzuciła: – No, ale to rozumnych rysiów się tyczy, a tu
morvackiego mamy.
– A jak to... – Henza przełknął ślinę – jak wilkołak?
– Nadrzewny? – poszła za ciosem. – Może. Nasze wilkołaki honorowe
są, prędzej taki na rycerza w zbroi skoczy, na śmierć pewną, niż na drzewo
się tchórzliwie skryje, ale morvackie...
– To nie wilkołak – powiedział cicho Debren. – Za często transformują;
mało co tak łatwo zeskanować. Zresztą to... no, jakby... przemieszczało się.
– Złazi? – Henza splunął, ujął kuszę oburącz. – Prosty knecht jestem,
tom dotąd nie pytał, ale... Po co właściwie tu sterczymy? Mostowstręt ci się
znów odezwał, Zbrhl?
– Macie mostowstręt, panie rotmistrzu? – zainteresowała się Lenda.
– A ma, ma, nawet pergaminem z pieczęcią potwierdzony – wyręczył
rotmistrza Henza. – Wstrząsu bezpałowego był doznał na tym tle, jakeśmy
się do zakonnych najęli i Lelonię najechali. Wielki mistrz duże zaciągi...
– Zawrzyj pysk – rzucił rozgniewany, choć raczej na bukłak, Zbrhl. –
Debren z Lelonii się wywodzi, to mu pewnikiem przykro słuchać. Psia
jucha... Na mur przymarzł, a chwycić nie ma jak. Miast kłapać gębą, łba byś
lepiej nadstawił. Chyba nie da się tego ruszyć, jak w coś twardego nie
przypieprzę. A koń się płoszy.
– Długo chcecie tak stać? – westchnęła Lenda.
– A właśnie – przypomniał sobie Zbrhl. – Po cośmy się tu właściwie
zatrzymali?
– Most – mruknął Debren. – Nie umiem tego nazwać, ale coś mi się w
nim nie podoba.
– Eee – rotmistrz posłał mu zdziwione spojrzenie. – Ty co, obraziłeś się?
O te krzemienne toporki i kładki? Lonsko już dawno do Lelonii nie należy,
nie ma powodów, by się...
– Ale wstrząsu bezpałowego toś się właśnie przez leloński most nabawił
– przypomniał Henza. – Bo choć kompozytowy, znaczy kamienno-
drewniany, wziął się i zawalił pod marną połową roty. I to pieszej. Stało się
to, gdy komtur kazał nam machiny na drugim brzegu Wiórnej nagłym
atakiem zaskoczyć. No to my podwiki na misiury, spódnice na portki i hajda
na most, że niby gromada bab w panice od zakonnych pierzcha, cnotę
ratując. Zamysł był taki, że nim się Lelończyki połapią, to my ich już
cepami... a, bom rzec zapomniał, że z cepamiśmy poszli i co drobniejszą
bronią jeno, żeby na włościaństwo wyglądać. No i, wystawcie sobie, mistrzu
Debren: ten psi syn wziął i pękł!
Coś trzasnęło. Głośno, choć nie aż tak, by zamarzyć o konkurowaniu z
wściekłym rykiem Zbrhla.
– A skurwiel!!! Tak pęknąć!!!
– Toć mówię – wzruszył ramionami Henza. – Kompozytowy, nowiutki,
jeszcze lasem belki czuć, tablica w trzech językach dumnie głosi, że
konstrukcja klasy międzynarodowej jest, na tuzin kupieckich wozów
liczona, i to tych w woły zaprzężonych, a tu jak nie dupnie...
– Bukłak!!! – Wściekły nie na żarty rotmistrz cisnął w niego tym, co
zostało mu w prawej dłoni, czyli zakrętką, szyjką i kawałkiem grawerowanej
cyny. – Oszuści! Złodzieje! W rękach, łajno i kał! Miotły im strugać!
Zawracaj konia, Henza! Mord parę muszę pilnie obić w Brecławiu! Siedem i
pół grosza wzięli, łotry! Anvaski, powiadają! Z importu! Morzem wieziony!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]