Becca Fitzpatrick - Szeptem, Szeptem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Fitzpatrick BeccaSzeptemSš tajemnice, o których mówisię tylko szeptem.Czasem zdarza się miłoć nie z tego wiata.Naprawdę nie z tego wiata...Patch jest tajemniczy i zabójczo przystojny. Nicdziwnego, że szesnastoletnia Nora uległa jegourokowi.Niemal natychmiast w jej życiu zaczęły dziać sięrzeczy, których nie da się wytłumaczyć.Chyba że...Chyba że kto wie, że znalazł się w samym rodkubitwy.Bitwy, którš od wieków toczš Upadli zNiemiertelnymi.O Twoje życie.PROLOG-Pora na czerwony owoc - powiedziała, pod tykajšc mi pudełko.-Zaraz... to cynamon jest owocem? - Odsunęłam pudełko na boDolina Loary, Francja, listopad 1565Chauncey przebywał z młodš wieniaczkš na poroniętych trawš brzegachLoary, gdy nagle zaczęła się burza, i pozbawiony wałacha, którego pucił wolnona łškę, musiał wracać do zamku pieszo. Zerwawszy z trzewika srebrnš klamrę,położył jš na dłoni dziewczyny i chwilę patrzył, jak ta zmyka, w spódnicy utytłanejbłotem. Potem nacišgnšł buty i ruszył do domu.Ulewa zakryła ciemniejšcy pejzaż wsi wokół Chateau dc l.angeais. Chaunceyżwawo przeskakiwał zapadnięte w czarnoziemie cmentarza groby. Nawet wnajgęstszej mgle umiał trafić stšd do domu, bez lęku, że się zgubi. Tego wieczorumgła nie zaległa, ale mrok i zacinajšcy deszcz były wystarczajšco zwodnicze.Spostrzegłszy kštem oka jaki ruch, Chauncey prędko zerknšł w lewo i uległwrażeniu, że wielki anioł wieńczšcy bliski nagrobek podnosi się z miejsca. Ni tokamienny, ni marmurowy, chłopiec olbrzym był obnażony do pasa, z gołymistopami, w opadajšcych na biodra portkach. Zeskoczył z grobu na ziemię; jegoczarne włosy ociekały deszczem. Woda spływała mu po twarzy, niadej jak u Hiszpana.Chauncey dotknšł rękojeci miecza.-Co ty za jeden?Na twarzy chłopca odmalował się umiech.Nie igraj z księciem de Langeais - ostrzegł go Chauncey. - Pytałem, jak sięzowiesz. No, mów.-Księciem? - Chłopiec oparł się o pokrzywionš wierzbę. - Czy bękartem?Chauncey dobył miecza.-Odwołaj to! Ojciec mój był księciem de Langeais. Więc i ja jestem księciem deLangeais - dodał niepewnie i przeklšł się za to w duchu.Chłopiec leniwie pokręcił głowš.-Nie stary ksišżę był twym ojcem.Chauncey zawrzał gniewem na tak nikczemnš zniewagę.-A twój rodzic? - spytał, wycišgajšc miecz przed siebie. Wprawdzie jeszcze nieznał nazwisk wszystkich swych wasali, ale już pomału się ich uczył. Chciałprzywołać w pamięci rodowe miano chłopca. - Raz jeszcze się pytam -rzekłcicho, ocierajšc rękš twarz z deszczu. - Kto ty?Chłopiec zbliżył się do niego, odsuwajšc miecz na bok. Nagle wyglšdał starzej,niż przypuszczał Chauncey, i może nawet liczył rok, dwa lata więcej od niego.-Pomiot Szatana - odpowiedział. Chaunceya z przestrachu cisnęło w żołšdku.-Jeste obłškany - wycedził przez zęby. - Zejd mi z drogi.Ziemia pod jego stopami drgnęła. Pod powiekami buchnęło nagle zlotem iczerwieniš. Zgarbiony, z paznokciami wpitymi w biodra, spojrzał na chłopca, beztchu mrugajšc oczami i próbujšc pojšć, co się dzieje. W głowie zakręciło mu siętak, jakby zupełnie stracił panowanie nad umysłem.Chłopiec przykucnšł, aby zrównać się z nim wzrokiem.-Posłuchaj uważnie. Musisz mi co ofiarować. Nie odejdę, póki tego nie dostanę.Rozumiesz?Chauncey zacisnšł zęby i w odruchu buntu pokręcił głowš na znakniedowierzania. Chciał splunšć na chłopca, lecz lina spłynęła mu po brodzie, bojęzyk odmówił posłuszeństwa.Chłopiec ucisnšł ręce Chaunceya, który, poparzony goršcem jego dłoni, głonozawył.-Musisz złożyć mi przysięgę wiernoci - rzekł chłopiec. - Klęknij i przysięgaj.Chauncey chciał się szorstko rozemiać, ale ze zdławionej krtani dobył się tylkojęk. Choć z tyłu nie było nikogo, jego prawe kolano ugięło się, jakby podkopniakiem, i zaryło w błocie. Słaniajšc się, dostał nudnoci.-Przysięgaj - powtórzył chłopiec.Kark Chaunceya objęła fala żaru; wytężajšc siły, ledwie zdołał zacisnšć dłonie wsłabe pięci. Rozbawiło go to, choć wcale nie było mu do miechu. Niepojmował, jakim cudem nieznajomy wywołał u niego raptowne mdłoci iosłabienie, które miały ustšpić dopiero, gdy złoży przysięgę. Postanowiwszyusłuchać chłopca, w duchu poprzysišgł sobie, że zniszczy go za to upokorzenie.-Panie, jestem twoim sługš - rzekł głosem pełnym jadu. Nieznajomy pomógł muwstać z klęczek.Spotkamy się tu z poczštkiem hebrajskiego miesišca cheszwan. Musisz misłużyć przez dwie niedziele od nowiu do pełni.-Dwie niedziele? - ciało Chaunceya zatrzęsło się od gniewu. - Jestem księciemde Langeais!-Jeste Nefilem - odparł chłopiec, umiechajšc się krzywoChauncey miał na końcu języka ciętš ripostę na te słowa, ale zdoławszy jšprzełknšć, spytał lodowatym tonem:-Co takiego?Należysz do biblijnego rodu Nefilów. W istocie ojcem twym jest anioł, który spadłna ziemię z niebios. Jeste więc na poły miertelnikiem - chłopiec napotkał wzrokChaunceya, unoszšc ciemne oczy - na poły za upadłym aniołem.Przywoławszy z otchłani myli głos swego nauczyciela, Chauncey usłyszał, jakodczytuje on fragmenty z Biblii i opowiada o rodzie odszczepieńców, rasieprzerażajšcej i potężnej, powstałej, gdy stršceni z nieba aniołowie współżyli zemiertelniczkami. Przeszedł go silny dreszcz, na granicy obrzydzenia.-Kto ty?Chłopiec odwrócił się i zaczšł oddalać, lecz mimo że Chauncey chciał ruszyć zanim w pogoń, nie mógł ustać na osłabionych nogach. Klęczšc, przez zmrużone wdeszczu oczy dojrzał na jego plecach dwie grube blizny. Zbiegały się one wkształt odwróconej litery V".-Czy ty jest... upadły? - zawołał. - Widzę, że odarli cię ze skrzydeł...?Chłopiec - anioł albo kto tam jeszcze - nie zatrzymał się jednak. Chauncey jużnie potrzebował potwierdzenia.-A te usługi, które mam oddawać... - krzyknšł. - Chcę wiedzieć, na czympolegajš?Powietrze rozbrzmiało cichym miechem.ROZDZIAŁ 1Coldwater, Maine, współczenieWeszłam do sali biologicznej i... szczęka mi opadła. Ciekawe, skšd na tablicywzięli się Barbie z Kenem. Kto przyczepił ich tam razem i na silę złšczył imręce. Oboje byli na golasa i tylko miejsca intymne mieli przysłonięte sztucznymilićmi. Nad głowami lalek widniało hasło, wypisane grubš różowš kredš:ZAPRASZAM DO WIATA ROZMNAŻANIAVee Sky, która weszła razem ze mnš, powiedziała: -I włanie dlatego szkołazakazuje używania komórek z aparatem fotograficznym. Zdjęcia czego takiegow e-zinie byłyby dla wydziału owiaty wystarczajšcym powodem, żeby wywalićbiologię z programu. A my w cišgu tej godziny mogłybymy robić co twórczego,na przykład pobierać indywidualne lekcje u ładnych chłopców z wyższych sfer.-Wiesz, Vee - odparłam - mogę się założyć, że czekała na te zajęcia całysemestr.Vee zatrzepotała rzęsami i umiechnęła się szelmowsko.-Nie usłyszę na nich niczego, o czym już bym nie wiedziała.I to mówi Vee dzie-wi-ca?-Ciszej. - Mrugnęła do mnie, akurat gdy zadzwonił dzwonek, i musiałymy zajšćmiejsca za jednym stołem, obok siebie.Trener McConaughy chwycił gwizdek dyndajšcy mu na łańcuszku na szyi izagwizdał.-Drużyna, siadać!McConaughy traktował lekcje biologii w dziesištej klasie jak zajęcie poboczne, botak naprawdę pracował jako trener koszykówki na uniwerku, o czym wszyscywiedzielimy.-Pewnie nie mieci wam się w głowie, że seks to co więcej niżpiętnastominutowy pobyt na tylnym siedzeniu samochodu. Tymczasem seks tonauka. No, a czym jest nauka?-Nudš - krzyknšł jaki chłopak z tyłu sali. -Jedynym przedmiotem, który mi nieidzie odezwał się inny.Trener przemknšł wzrokiem po pierwszych rzędach, zatrzymujšc się na mnie.-Nora?-Wiedzš na jaki temat - odpowiedziałam. Podszedł do mojego stołu i stuknšł wblat palcem wskazujšcym.-Co więcej?-Wiedzš nabytš poprzez dowiadczenia i obserwację. Pięknie. Jak naprzesłuchaniu do nagrania audiobooka z naszego podręcznika do biologii.-Własnymi słowami - zażšdał trener.Dotknęłam końcem języka górnej wargi, szukajšc jakiego synonimu.-Nauka jest dochodzeniem.Zabrzmiało to jak pytanie.-Nauka faktycznie jest dochodzeniem - rzekł trener, zacierajšc ręce. - Naukawymaga od człowieka przeobrażenia się w szpiega.Ujęta w ten sposób nauka wydawała się wręcz frajdš. Zbyt dobrze jednak znałamMcConaughy'ego, by sobie robić nadzieje.-Pomylne dochodzenie wymaga praktyki - cišgnšł.-Seks też - zawołał kto, znów z tyłu sali. Wszyscy powstrzymalimy się odmiechu, a trener pogroził przestępcy palcem.-Tego wam dzi nie zadam. - McConaughy znowu zwrócił się do mnie: - Noro,siedzisz z Vee od poczštku roku.Skinęłam głowš, niestety przeczuwajšc, do czego zmierza.-I obie redagujecie e-zin. Przytaknęłam.-Na pewno zdšżyłycie się już dobrze poznać.Vee kopnęła mnie pod stołem. Wiedziałam, o czym myli. Że facet nie mapojęcia, ile o sobie wiemy. I nie chodzi mi tylko o sekrety, które powierzamypamiętnikom. Vee sianowi moje całkowite przeciwieństwo. Ma zielone oczy,jasnopopielate włosy i kilka kilogramów nadwagi. Ja jestem ciemnookš brunetkšo wielkiej burzy loków, którym nie daje rady nawet najlepsza prostownica. Mamteż nogi długie jak barowy stołek. Mimo tych różnic łšczy nas niewidzialna wię,którš musiałymy nawišzać na długo przed przyjciem na wiat - i obiedałybymy się pokroić, że przetrwa do końca naszych dni.Trener rozejrzał się po klasie.-Założę się. że każde z was niele zna osobę, z którš siedzi, bo przecież nie bezpowodu wybralicie sobie miejsca. Ze względu na poufałoć. Niestety, wybornydetektyw unika poufałoci, gdyż tępi ona instynkt badaw...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]