Behounek Frantisek - Robinsonowie kosmosu, Fantastyka, sci-fi

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
1. Groźba z kosmosu
Niedobrze zaczynał się ten rok. Niespodziewanie wzrosła aktywność
Słońca, dochodząc do m a x i m u m, którego — jak co lat jedenaście —
należało oczekiwać dopiero za dwa lata. Całą „tarczę" słoneczną gęsto
pokryły plamy, ą wysyłane przez nie w kosmos ultrakrótkie promienio-
wanie osiągnęło intensywność wyższą od wszelkich notowanych w
ciągu pięciuset lat.
Z trzech rakiet — wysłanych na Marsa celem sporządzenia
dokładnych map — powróciła tylko jedna. Pierwsza rozbiła się
bezpośrednio po starcie z Marsa; zdaniem załogi marsjańskiego
kosmodromu przyczyną katastrofy była burza piaskowa, jaka rozpętała
się tam najzupełniej nieoczekiwanie. Ponieważ meteorologia na Marsie
była zaledwie w stadium początkowym, nikt więc nadejścia tej burzy nie
potrafił przewidzieć. Widocznie zupełnie drobny pył zatkał dysze i...
potężna, ważąca trzy tysiące ton rakieta runęła z wysokości pięciuset
kilometrów. Z członków załogi nikt nie ocalał. Druga rakieta przepadła
gdzieś w kosmosie. Przeleciała zaledwie jedną trzecią wyznaczonej
trasy, gdy nagle jej sygnały radiowe zamilkły. Losy tej rakiety przez czas
dłuższy były przedmiotem dyskusji fachowców. Zgodzono się
ostatecznie na jedno: prawdopodobnie rakieta zderzyła się z jakąś
planetoidą. Tysiące ich przecież krąży między Marsem a Jowiszem,
niektóre po orbitach mocno wy-
dłużonej elipsy docierają aż w przestrzeń między Marsem a Ziemią.
Tego rodzaju wytłumaczenie można było przyjąć, ale naukowcy
dość długo nie mogli uzgodnić, dlaczego zawiodło automatyczne
urządzenie radarowe, które zawczasu ostrzega rakietę przed takim
spotkaniem. Podejrzewano, że chyba i tu zawiniło Słońce. Widocznie
zwiększona intensywność krótkich fal stała się przyczyną błędnego
działania urządzeń radarowych rakiety. Przypominało to dawny
wypadek z czasów drugiej wojny światowej, kiedy to pewnego dnia
Słońce wzeszło nad horyzontem z olbrzymią grupą plam. Od tej chwili
wszystkie stacje radarowe obrony wybrzeża Wielkiej Brytanii
zachowywały się tak dziwacznie, iż obsługa była przekonana, że to
Niemcy wysyłają jakieś specjalne fale celem wywołania zakłóceń w
funkcjonowaniu radaru.
Fakt, że istotnie w tym właśnie czasie, gdy druga i trzecia rakieta
wracały z Marsa na Ziemię, powstały jakieś zakłócenia w łączności
radiowej, stwierdziły nie tylko stacje na Ziemi, Księżycu i Marsie, ale
potwierdził go także pierwszy radarzysta jedynej rakiety, która wróciła,
stary, wytrawny weteran lotów kosmicznych, Georges Laennec.*)
Niewiele bowiem brakowało, by także ta rakieta skutkiem błędów radaru
zderzyła się z wielkim meteorem, który właśnie przeciął jej orbitę. Miało
to miejsce tuż przed wejściem w najwyższe warstwy jonosfery ziemskiej.
Tragedia dwóch rakiet marsjańskich rozegrała się pod koniec
stycznia. Ale... nieszczęścia zawsze chodzą stadami: z początkiem
lutego na niebie pojawiła się kometa. Pierwsi dostrzegli ją astronomowie
znanego od dawna obserwatorium w Puł-kowie pod Leningradem.
Oznaczyli ją w zwykły sposób: data, kolejna litera alfabetu oraz
nazwisko astronoma, który pierwszy ustalił, że chodzi tu o kometę. Był
nim młody asystent katedry astronomii, Speranski. Ponieważ była to już
trzecia wykryta w ciągu roku kometa, obok daty otrzymała więc literę c.
Z początku nikt nie poświęcał jej specjalnej uwagi, ponieważ w systemie
słonecznym krąży bardzo wiele komet,
*) v. „Akcja L".
a wszystkie zazwyczaj zachowują się normalnie: ukazują się,
przebiegają przez swój punkt przysłoneczny — położony na jej orbicie
najbliżej Słońca — i w miarę oddalania się w kosmos gasną powoli.
Czasem rozpadają się w meteoryty, tworząc złoty deszcz na nocnym
niebie Ziemi, czasem jakiś większy ich odłamek dolatuje aż na
powierzchnię Ziemi wbijając się w nią głęboko, a czasem znowu — jak
w roku 1910 przy komecie Halleya — za kometą w atmosferze ziemskiej
ciągnie się bardzo długi, rozrzedzony warkocz. To ostatnie zjawisko —
ongiś budzące straszliwą grozę — nie ma absolutnie żadnego zna-
czenia, podobnie, jak kropla wody wlana do oceanu.
Na razie nic nie wskazywało na to, by kometa Speranskiego miała
wyłamać się z normalnych ram przyzwoitego zachowania wszystkich
innych komet. Jedyny niezwykły wypadek, związany z jej wykryciem, to
fakt, że młody astronom Pierre Duval z Meudon został skreślony z listy
członków słynnego Societe d'Astronomes — za to, iż dopuścił się
poważnej obrazy przewodniczącego, profesora Dusmenila, zaś na apel
prezydium towarzystwa, by profesora publicznie przeprosił,
odpowiedział
odmownie.
Oczywiście fatalny początek roku nie uszedł uwagi KWZS —
Komitetu Wykonawczego Zjednoczonego Świata — który wezwał swe
sekcje naukowe: geofizyczną, planetarną, słoneczną i astronautyczną,
na wspólne zebranie, celem przedyskutowania niezwykłych wypadków i
przedstawienia odpowiednich
wniosków zaradczych.
— Możemy i będziemy dyskutowali — oświadczył stary geofizyk
norweski Vengard, wyznaczony na głównego referenta ogólnego
zebrania sekcji naukowych — natomiast jeżeli o wnioski chodzi, to już
zupełnie inna kwestia!
Obecni bez słowa przyznali mu rację, na sali panowała taka cisza, że
przewodniczący, rosyjski astronom Greczyszkin, nie potrzebował wcale
sięgać do dzwonka, by przywrócić spokój.
Vengard w skrócie przytoczył raz jeszcze poszczególne fakty.
Przemówienie swe zakończył znamiennym oświadczeniem:
— Przypuszczam, że wszyscy zgodni jesteśmy co do tego, iż
przyczyną zagłady RM-11 była niezwykła aktywność Słońca. Bardzo
byłoby szczęśliwie, gdyby na tym jednym skutku owej
aktywności się skończyło. Zdaje się jednak, że trzeba będzie
przygotować się na znacznie poważniejsze wypadki, zapowiadające
jeszcze bardziej bolesne dla ludzkości straty. Nie mówię o wzroście
zachorowań na chorobę popromienną, konsekwencji biologicznego
oddziaływania plam słonecznych — z czasem poradzą sobie z tym nasi
lekarze, tak jak sobie poradzili z gruźlicą czy rakiem, o których studenci
medycyny dowiadują się dzisiaj już tylko z podręczników naukowych.
Natomiast znacznie groźniejsze wydają mi się oznaki nowego
zagrożenia ze strony wewnętrznego ognia kuli ziemskiej. Wiadomości z
dnia wczorajszego mówią o wzmożonej czynności wulkanów na
Kamczatce, Aleutach i Alasce...
Na sali podniósł się gwar, przewodniczący nacisnął dzwonek. W
chwili gdy już cofał palec na stojącej przed nim matówce sygnałowej,
zabłysnął napis:
"W związku z przemówieniem głównego referenta astronom Pierre
Duval prosi o głos w sprawie nagłej".
Przewodniczący zawahał się na ułamek sekundy: coś mgliście
pamiętał, że stosunkowo niedawno słyszał lub czytał to nazwisko w
powiązaniu z jakąś nieprzyjemną sprawą. Ale na matówce pojawiały się
już następne zgłoszenia, a samopiszący aparat notował na powoli
odwijającej się taśmie dalsze nazwiska zgłaszających się mówców —
dłużej niepodobna było zwlekać. Nacisnął więc guzik sygnalizacji
świetlnej i zapowiedział przez mikrofon, że głos w dyskusji zabierze
Pierre Duval; czas wypowiedzi — dwie minuty. W chwili gdy uruchamiał
wielki stoper, odmierzający czas przemówienia, już żałował, że udzielił
Duvalowi głosu. To nie szmer zdziwienia na sali wywołał w nim takie
uczucie — oto nagle przypomniał sobie najzupełniej dokładnie, że
przecież ten człowiek został usunięty z Francuskiego Towarzystwa
Astronomicznego za obrazę przewodniczącego. Lecz było za późno —
z megafonu .zabrzmiał stanowczy głos Duvala.
Już pierwsze jego słowa przykuły uwagę .zebranych — wśród
absolutnej ciszy na sali słuchano w skupieniu i z uwagą.
— Wobec wzmożonej aktywności słonecznej jesteśmy na razie
bezsilni — zaczął Duval. — Osuszyliśmy oceany, złagodziliśmy klimat,
zapewniliśmy dwudziestu miliardom ludzi, za
mieszkującym dziś naszą planetę, przyzwoity poziom życia.
Zwalczyliśmy wszystkie niemal znane choroby, przeciętny wiek
człowieka przedłużyliśmy do lat stu pięćdziesięciu. W „Akcji L"
nasiedliliśmy Księżyc, podjęliśmy badania wstępne nad zaludnieniem
Marsa. Wszystko to było w naszej mocy, ale... ze Słońcem nie umiemy
sobie dać rady. Ostateczne ujarzmienie jego potęgi to kwestia
długoletnich badań, to zadanie dla przyszłego pokolenia.
— A co będzie z oceanem lawy pod naszymi stopami? — odezwał
się jakiś głos.
Energiczny gest mówcy bardziej może niż dzwonek z prezydialnego
stołu uspokoił salę.
— Poradzimy sobie z tym tak, jak zrobiliśmy to ongiś — ciągnął z
najgłębszym przekonaniem Duval. — W tych punk-tach, gdzie nad
oceanem lawy dno morskie tworzy tylko cienką powłokę, głębinowe
okręty podwodne przebiją ją znowu, powo-dując nieszkodliwy odpływ
lawy na dno oceanu. I wulkany znów wygasną tak, jak wygasły przed
dwustu laty. Tego ro-dzaju skutki wzmożonej aktywności Słońca, jak
olbrzymie podmorskie zwały lawy, doskonale potrafimy ujarzmić. Ale w
tej chwili bezpośrednie zagrożenie Ziemi przedstawia kometa Spe-
ranskiego!
W odpowiedzi na sali podniósł się taki gwar, że przewodniczący
musiał użyć całego swego autorytetu, by przywrócić spokój.
— Panów jest wielu, ja zaś jestem sam jeden — podjął chłodno
Duval. Ponieważ jednak przed paru tygodniami przeżył podobną historię
na dorocznym zebraniu Francuskiego Towarzystwa Astronomicznego,
teraz już nic nie mogło wytrącić go z równowagi. — Lecz ilość wcale
jeszcze nie mówi o jakości. Nawet jeżeli stu ludzi twierdzi „Nie!" to nie
znaczy, że mają rację w stosunku do jednego człowieka, który mówi:
„Tak!"
Na sali odezwały się protesty; minęła spora chwila zanim
przewodniczącemu udało się uzyskać ciszę. Wielka wskazówka
widocznego z całej sali chronometru nieubłaganie odmierzała sekundy,
teraz jednak nikt już się o czas nie troszczył. Ale kiedy Duval poprosił o
chwilę uwagi, chciał bowiem udowodnić
swą tezę co do komety Speranskiego, na sali rozpętała się dosłownie
burza.
— Tak! Tak!... Nie, nie!... Pozwólcie mu mówić! Zejść z trybuny! —
słychać było sprzeczne okrzyki pośród ogólnego hałasu.
Audytorium uspokoiło się nieco, gdy w obronie Duvala wystąpił
astronom Westmore z obserwatorium na Mount Palomar, który wsławił
się opracowaniem zagadnienia mgławic spiralnych. Niewiele jednak
interwencja jego przyniosłaby korzyści, gdyby nie fakt, że bardzo
stanowczo poparł go senior całego tego zgromadzenia uczonych,
człowiek w wieku lat blisko dwustu, ogromnie przez wszystkich
szanowany. Był to brazylijski fizyk jądrowy Las Vegas, wynalazca
nowego, atomowego materiału napędowego do lotów kosmicznych.
Gdy się uciszyło, Duval rozpoczął swój krótki wykład. Należał do
młodej generacji wielce obiecujących astronomów. Pokrótce wspomniał
tylko o swej nowej metodzie rozwiązywania zagadnienia trzech ciał, co
już mocno zaintrygowało większość słuchaczy. Metoda ta umożliwiała
obliczenie masy poruszającego się ciała na podstawie działania sił
grawitacyjnych dwóch innych ciał, przy czym musi istnieć dokładna
znajomość masy tych dwóch ciał oraz ich orbit w przestrzeni. Kometa
Speranskiego przed dziesięciu dniami przeszła obok Jowisza — tego
potężnego "łowcy komet" — a jednak nie rozpadła się i Jowisz nie
"ściągnął" jej z orbity, mimo iż przeszła w stosunkowo małej odległości.
Potem zbliżyła się także do największego księżyca Jowisza — Kallisto.
Zgodnie z metodą Duvala rozwiązywania zagadnienia trzech ciał, z
wzajemnego oddziaływania sił grawitacyjnych Jowisza, Kallisto i komety
Speranskiego udało się obliczyć masę i prędkość komety. Uzyskano
cyfry nieprawdopodobnie wielkie: masa dwukrotnie większa od masy
Księżyca, prędkość blisko dwieście kilometrów na sekundę.
Wzmagający się gwar zdumienia i nieufności Duval uciszył
kategorycznym gestem.
— Wiem, spotkają mnie zarzuty: że to są cyfry absurdalne, że
średnica głowy jednej z największych komet, komety Halleya, wynosi
tylko trzydzieści kilometrów, że w takiej odległości od Słońca prędkość
komet nie sięga nawet dwudziestu kilometrów na sekundę, że ogólną
ilość komet układu słonecz
nego oblicza się w przybliżeniu na pięćdziesiąt miliardów, lecz masę ich
w sumie tylko na jedną dziesiątą masy Ziemi. Ale to są komety układu
słonecznego, gdy tymczasem wszystko zdaje się wskazywać, iż kometa
Speranskiego przybywa z kosmosu, że jest ciałem obcym, które pod
fatalnym wpływem sił grawitacyjnych Słońca przeszło w nasz system
słoneczny. Wyłamuje się ona spod wszelkich przyjętych u nas norm, tak
co do kształtu orbity, jak co do prędkości i masy. Nie to jednak jest
najważniejsze. Obliczenia, jakich dokonałem na podstawie własnych
obserwacji i meldunków z innych obserwatoriów astronomicznych,
świadczą stanowczo, że zderzenie się komety z Ziemią jest
nieuniknione...
Teraz po słowach Duvala na sali zapanowała absolutna cisza, słychać
było wyraźnie delikatne tykanie wielkiego zegara
nad stołem prezydialnym.
— Nieraz już zdarzało się w historii naszej planety, że na swej
drodze przez przestworza napotykała ona wielkie meteory — mówił
Duval dalej wśród pełnej napięcia uwagi. — Największe z nich spadły
szczęśliwie na tereny niezamieszkałe:
w Kanadzie, w Arizonie, dwa na Syberii. W roku 1957, w nocy z 28 na
29 stycznia, meteoryt spadł tuż obok statku radzieckiego „Izmaił",
płynącego przez Ocean Indyjski, około sto mil od wyspy Sokotra.
Przypuszczalnie był już tak kruchy, że rozbił się o przedni maszt statku.
Na pokładzie znaleziono tylko okruch ważący niecałe dwadzieścia
gramów. Inny zapewne byłby los statku, gdyby go dosięgną! taki
meteor, jak owe dwa syberyjskie. Meteor, który 12 lutego 1947 roku
spadł w tundrze w górach Sichota Alin, na północ od Władywostoku,
odłamkami swymi pokrył przestrzeń około dwóch kilometrów kwadrato-
wych. Największy ze znalezionych odłamków ważył pół tony. Kometa
Speranskiego waży sto pięćdziesiąt trylionów ton. I zderzy się z nami za
dwadzieścia jeden dni.
Videant consules!
Duval uniósł rękę i powoli zakreślił nią w powietrzu poziomą linię,
jakby chciał podkreślić swe ostatnie słowa. Potem skłoniwszy się
przewodniczącemu wolno zszedł z trybuny.
Gdy odszedł od podium pękły tamy dławiącej ciszy: zgłoszenia
dalszych mówców lawiną posypały się do prezydium, a tocząca się
później dyskusja burzliwością przeszła wszystko,
co pamiętali najstarsi nawet z obecnych na sali naukowców.
Skoncentrowała się ona przede wszystkim na dwóch zagadnieniach: na
prawidłowości i ścisłości rozwiązywania dawnego, a wciąż jeszcze
nieustalonego zagadnienia trzech ciał metodą Du-vala oraz na
dokładności jego obliczeń ruchu komety. Wątpliwości co do drugiego
punktu szybko usunęły dwa radiogramy, jakie w trakcie dyskusji
otrzymał przewodniczący. Jeden z nich nadszedł z obserwatorium w
Harvard, drugi z Kapsztadu. W obu tych miejscowościach mieściły się
światowe centrale dla obliczeń orbit komet i meteorów; oba
obserwatoria wyposażone
były w najlepsze aparaty do obserwowania i kontrolowania ruchów ciał
niebieskich.
Meldunki potwierdziły absolutną dokładność obliczeń Du-vala, tak co do
prędkości, jak i co do orbity, po jakiej porusza się kometa Speranskiego.
Dnia 14 lutego — właśnie w dzień odbywającego się zebrania — o
godzinie piątej rano światowego czasu, prędkość komety wynosiła
dwieście dwadzieścia pięć kilometrów na sekundę. W chwili zetknięcia
się z Ziemią, które nastąpi dnia 7 marca o godzinie dwudziestej trzeciej
minut trzydzieści — podawały zgodnie oba obserwatoria — prędkość
komety dojdzie do dwustu pięćdziesięciu kilometrów na sekundę.
Radiogram z Harvardu z pewną rezerwą wyrażał się. o możliwości
bezpośredniego zderzenia komety z Ziemią, natomiast meldunek z
Kapsztadu zajmował stanowisko bardziej autorytatywne:
mówił z całą stanowczością o zderzeniu centrycznym, a nawet
wskazywał prawdopodobny teren zderzenia — środkową część
Atlantydy, nowej części świata, jaka wynurzyła się z wody po
częściowym osuszeniu oceanu.
Przewodniczący odczytawszy treść obu radiogramów pełnym
zmęczenia ruchem ręki przetarł czoło.
— Uważam, że wszelka dalsza dyskusja na temat właściwości
matematycznych metody kolegi Duvala jest już zbędna — rzekł cicho.
Na sali było tak cicho, że gdyby mówił nawet bez mikrofonu, słychać
byłoby także każde słowo.
— Jeżeli wyniki są prawidłowe, to i sama metoda musi być
prawidłowa. W innych okolicznościach pogratulowałbym serdecznie
koledze Duvalowi tak pięknego i wielkiej wagi sukcesu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl
  •