Benito Perez Galdos - Zjawa, Fantastyka i Groza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
BENITO P
Ē
REZ GALD
Ō
S
ZJAWA
TYTUŁ ORYGINAŁU: LA SOMBRA MADRID
PRZEKŁAD: JADWIGA KONIECZNA-TWARDZIKOWA
WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1978
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Doktor Anzelm
I
Wypada zacz
ąć
od pocz
ą
tku, to jest od powiadomienia czytelnika o tym, kim był ów
don Anzelm: od opowiedzenia o jego
ż
yciu, obyczajach, o jego charakterze i wygl
ą
dzie, nie
pomijaj
ą
c faktu, i
ż
wszyscy, którzy go znali, uwa
ż
ali go za osob
ę
pomylon
ą
. Była to opinia
powszechna, jednogło
ś
na, gł
ę
boko tkwi
ą
ca w umysłach i nie mogły jej zmieni
ć
cz
ę
ste przeja-
wy geniuszu tego niezwykłego człowieka, chwile, w których rozs
ą
dnie i z du
żą
elokwencj
ą
,
przy tym pełen ujmuj
ą
cej grzeczno
ś
ci, opowiadał najciekawsze wydarzenia swojego
ż
ycia,
robi
ą
c w tych opowie
ś
ciach dyskretny u
ż
ytek ze swej nadzwyczajnej imaginacji. Mówiono o
nim,
ż
e popełnił w
ż
yciu głupstw i dziwactw bez liku i
ż
e oddaje si
ę
dziwnym i niepoj
ę
tym
praktykom, których nie podejmuje nikt rozs
ą
dny; wreszcie,
ż
e nigdy nie zdarzyło mu si
ę
zro-
bi
ć
ż
adnej rzeczy jak nale
ż
y ani nawet tak, jak to robimy wszyscy w naszym banalnym
ż
yciu.
Niewiele osób utrzymywało z nim stosunki; ledwie sk
ą
pa ich garstka mogłaby si
ę
na-
zwa
ć
jego przyjaciółmi; wi
ę
kszo
ść
pogardzała nim, a wszyscy, którzy nie znali poprzednich
faktów z jego
ż
ycia, nie potrafili dostrzec wyj
ą
tkowych i nadzwyczajnych walorów jego du-
szy, patrzyli na
ń
z lekcewa
ż
eniem, a nawet odraz
ą
. Czy mieli słuszno
ść
? Niełatwo jest na to
odpowiedzie
ć
, jak równie
ż
nie jest prostym przedsi
ę
wzi
ę
ciem dokonanie szczegółowej chara-
kterystyki tego człowieka, która pozwoliłaby ju
ż
to umie
ś
ci
ć
go w
ś
ród geniuszów, ju
ż
to
przyzna
ć
mu miejsce obok najwi
ę
kszych pomyle
ń
ców, jacy w ogóle przyszli na
ś
wiat. On
sam ujawni nam w ci
ą
gu tego opowiadania pewne sprawy, które pozwol
ą
os
ą
dzi
ć
go tak, jak
na to zasługuje.
Mieszkał na czwartym pi
ę
trze obskurnego domostwa, którego nie opuszczał nigdy, chy-
ba
ż
e wzywany przez sprawy bardzo pilne. Dom ów znajdował si
ę
w takim stanie,
ż
e w innej,
mniej zaaferowanej kłopotami epoce, fantazja ludzka umie
ś
ciłaby w nim sabaty czarownic.
Podówczas przebywała tam tylko jedna czarownica, niejaka doña Monika, pełni
ą
ca
obowi
ą
zki stró
ż
ki, słu
żą
cej i gospodyni.
Mieszkanie doktora przypominało laboratorium, z tych, jakie ogl
ą
damy w niejednej po-
wie
ś
ci, jakie te
ż
słu
żą
za tło wielu obrazom holenderskim. Rozja
ś
niała je taka sama mela-
ncholijna lampa, jaka w teatrach i na malowidłach o
ś
wietla trupi
ą
twarz doktora Faustusa,
mistrza Klaesa,
ś
redniowiecznych delatorów, dzielnego markiza Villeny czy włoskich fabry-
kantów trucizn i mikstur. To powodowało,
ż
e bohater nasz zdawał si
ę
niewiele ust
ę
powa
ć
czarnoksi
ęż
nikom i bezbo
ż
nikom, lecz nie był ani jednym, ani drugim, cho
ć
w jego domu,
niezwykłym, o czym przekonamy si
ę
pó
ź
niej, zwisały z sufitu dziwaczne zwierz
ę
ta, kł
ę
bi
ą
ce
si
ę
pod sklepieniem stado, b
ę
d
ą
ce jakby realizacj
ą
snu Teniersa.
Nie było tu gotyckiego sklepienia ani misternie oprawionego okna, ciemnego tła ani
tajemniczych
ś
wiatłocieni, przy których pomocy malarze zwykli nam przedstawia
ć
zakamarki
pracowni chemików, którzy, ogarni
ę
ci znu
ż
eniem i spowici we wspaniałe paj
ę
czyny, tkwi
ą
pochyleni nad ksi
ę
g
ą
pełn
ą
gryzmolastych zapisów. Gabinet doktora Anzelma nale
ż
ał do
zwyczajnych pomieszcze
ń
, takich w jakich wszyscy mieszkamy. Składały si
ę
na
ń
cztery li-
szajowate
ś
ciany i niszczej
ą
cy sufit, na którego powierzchni gips, odpadaj
ą
cy wskutek beztro-
ski czasu i niedbalstwa mieszka
ń
ców, zostawiał liczne i du
ż
e dziury. Nie było tapet ani in-
nych kobierców, oprócz paj
ę
czyn snuj
ą
cych z k
ą
ta w k
ą
t swoje skomplikowane osnowy.
Na głównym miejscu wida
ć
było szkielet, który nie stracił grobowego humoru, tak sze-
roko rozwierały si
ę
w przera
ź
liwym u
ś
miechu jego bezz
ę
bne szcz
ę
ki, a osobliwo
ść
jego wi-
doku powi
ę
kszał kociołek, który doktor umie
ś
cił na czaszce, niew
ą
tpliwie dlatego,
ż
e nie zna-
lazł dla
ń
lepszego miejsca. Obok znajdowała si
ę
drewniana szafka z niezliczon
ą
ilo
ś
ci
ą
wsze-
lakiego rodzaju rupieci, w
ś
ród których niepo
ś
ledni
ą
rol
ę
odgrywały nadtłuczone szklanki —
gdy
ż
oddawały nieocenione usługi — i naczynia z najzwyklejszej miejscowej gliny. Wypcha-
ny ptak, nieco uszkodzony, przydawał blasku temu gratowi połyskliwym kolorem resztek
piór, a obok niego w
ąż
wypchany słom
ą
kre
ś
lił na
ś
cianie skr
ę
ty swego ciała, którego łuski
zachowały jeszcze słaby połysk. W niewielkiej od nich odległo
ś
ci widniała zbroja tak za
ś
nie-
działa i pokryta rdz
ą
, jakby od czasów Rolanda (by
ć
mo
ż
e nale
ż
ała wła
ś
nie do niego) nikt
nigdy jej nie czy
ś
cił. Wisiało tam te
ż
kilka sztuk broni białej i palnej, wszystko w zgodzie z
wielk
ą
patelni
ą
, której trzonek dotykał stóp postaci Chrystusa. Była to jedna z tych figur o
pobladłym ciele, powykr
ę
canych członkach, bole
ś
ciwej twarzy i posiniałych dłoniach, z
zakrwawionym całunem i krzy
ż
em, które stworzyła sztuka hiszpa
ń
ska,
ż
eby budzi
ć
strach u
pobo
ż
nych kobiet i wprawia
ć
w osłupienie proboszczów. Chrystus był z
ż
ółkły,
ś
ciemniały,
połyskliwy, sztywny jak wypchane zwierz
ę
; twarz miał zniekształcon
ą
cynobrem, a stopy
nikn
ę
ły mu w
ś
ród zwojów wielkiej kokardy, która bez w
ą
tpienia była miejscem pielgrzymek
dla wszystkich much z całej dzielnicy, gdy
ż
zostawiły tu swoje trwałe
ś
lady. Po drugiej stro-
nie widniały muszle
ś
limaków, sztych przedstawiaj
ą
cy jakiego
ś
m
ę
czennika, koncha perłowa,
dwa pistolety i ró
ż
aniec z muszelek, opleciony na sczerniałej od kurzu gał
ą
zce korala. Dwie
du
ż
e rycerskie ostrogi i siodło zwisały z innego haka, obok przybrudzonej odzie
ż
y, z której
fałdów wystawał gryf gitary wykwintnie inkrustowany mas
ą
perłow
ą
i ko
ś
ci
ą
słoniow
ą
.
Jedyna pogi
ę
ta struna, niemy
ś
wiadek dawnej
ś
wietno
ś
ci, mogła rozbrzmiewa
ć
współ-
czesnemu pokoleniu zaledwie echem minionych harmonii. Buty wojskowe poniewierały si
ę
na podłodze obok gitary, naprzeciw wisiały kasak i surdut z ubiegłego wieku, pełne dziur i
plam. Trójgraniasty kapelusz nało
ż
ony był na dzban, który zast
ę
pował mu głow
ę
, a niefore-
mna lampka oliwna w kształcie sakralnego
ś
wiecznika plamiła resztkami swojej
ś
wieckiej
oliwy kl
ę
cznik — istne dzieło sztuki — obecnie ju
ż
tak zniszczony,
ż
e ledwie pozwalał si
ę
domy
ś
la
ć
swojego kształtu. Na pobliskiej
ś
cianie wisiał zegar, który stan
ą
ł przed pi
ęć
dziesi
ę
-
ciu laty; jego werk był teraz kwater
ą
główn
ą
paj
ą
ków. Olbrzymie ci
ęż
arki ołowiane, które
spadły z hukiem przed dwudziestu pi
ę
ciu tysi
ą
cami nocy, uszkodziły taboret. Gliniany dzban
i Dzieci
ą
tko Jezus le
ż
ały na podłodze nieruchomo i majestatycznie niczym dwa meteoryty.
Ten, kto wchodził do owego wn
ę
trza, nie mógł si
ę
oprze
ć
zdumieniu. Sk
ą
pe
ś
wiatło
lampy wywoływało najdziwniejsze efekty. Oprócz przedmiotów, które opisali
ś
my, znajdowa-
ło si
ę
tam bez liku naczy
ń
o najbardziej skomplikowanych i przedziwnych kształtach. Alem-
biki, które przypominały szklane w
ęż
e, ukazywały swoje spirale na tle olbrzymich brzucha-
tych retort, stale podgrzewanych na ogniu. L
ś
niła odbitym
ś
wiatłem tarcza elektrycznej ma-
chiny i cały ten aparat przera
ż
ał stale jakimi
ś
nieprzyjemnymi efektami. Głuchy szum płomie-
nia na palenisku, trzask płon
ą
cych w
ę
gielków, podobny do dalekiej wibracji tajemniczego
instrumentu, zapach kwasów, emanacja gazów, astmatyczna zadyszka miecha, który działał z
trudem i niepewnie niczym chore płuca, wszystko to budziło u widza trwog
ę
i uporczywe
wra
ż
enie czego
ś
przykrego, trudnego do opisania.
Kiedy pisz
ą
cy te słowa miał zaszczyt dosta
ć
si
ę
do gabinetu czy laboratorium doktora
Anzelma, zdumienie jego nie miało granic, i zmuszony jest wyzna
ć
,
ż
e poczuł jednocze
ś
nie
wielkie przera
ż
enie, łagodzone jedynie my
ś
l
ą
,
ż
e człowiek ów był najbardziej
ż
yczliwym i
bezbronnym spo
ś
ród wszystkich istot ludzkich. Ponadto czy znalazłby si
ę
kto
ś
, kto by stwier-
dził z całym przekonaniem,
ż
e doktor Anzelm jest czarnoksi
ęż
nikiem i wyznawc
ą
której
ś
z
diabelskich sztuk staro
ż
ytno
ś
ci? W
ą
tpliwe czy ktokolwiek brał na serio jego prace; raczej
miano go w okolicy za pomylonego ni
ż
za jakiego
ś
m
ę
drca, przynajmniej w potocznym tego
słowa znaczeniu. On jednakowo
ż
po
ś
wi
ę
cał si
ę
bez reszty swoim nieustannym zaj
ę
ciom, w
których nigdy nie osi
ą
gn
ą
ł
ż
adnego rezultatu. S
ą
dz
ą
c jednak po powadze, z jak
ą
rozdmuchi-
wał
ż
ar, i niespokojnej trosce, z jak
ą
ś
ledził zielone i czerwone płyny kr
ążą
ce w szklanych
alembikach, dzier
ż
ył w swych r
ę
kach jakie
ś
wielkie i transcendentalne problemy.
Upodobanie do chemii było u niego czym
ś
nowym; jeszcze do niedawna nie poci
ą
gały
jego my
ś
li ani zioła lecznicze, ani zwi
ą
zki chemiczne. Wi
ę
ksz
ą
cz
ęść
swojego czasu po
ś
wi
ę
-
cał prawie zawsze lekturze wszelkiego rodzaju dzieł, chyba
ż
e kto
ś
niedyskretny, szukaj
ą
c
towarzystwa, przyszedł posłucha
ć
jego barwnych opowiada
ń
, które zmuszały do podziwu
błyskotliwo
ś
ci
ą
i górnolotno
ś
ci
ą
imaginacji. Rozmowa z doktorem Anzelmem kr
ąż
yła zawsze
wokół wydarze
ń
jego
ż
ycia, do których odwoływał si
ę
przy ka
ż
dej okazji. Nigdy nie dał si
ę
prosi
ć
, a jego opowie
ś
ci były tak niezwykłe,
ż
e wielu było przekonanych, i
ż
jest to czysta
fantazja. Wspominaj
ą
c swoj
ą
przeszło
ść
, przypatrywał si
ę
tym wszystkim rzeczom, które
zgromadził, i
ś
miał si
ę
z łagodnym smutkiem mówi
ą
c:
— Ja te
ż
byłem młody, rycerski, byłem artyst
ą
, malarzem, muzykiem; du
ż
o podró
ż
owa-
łem, zdobywałem kobiety,
ś
cigano mnie, miałem pojedynki. Znałem
ś
wiat, kochałem
ż
ycie i
gardziłem nim. Kochałem i nienawidziłem.
Kiedy
ś
po takich słowach przyło
ż
ył swój
ż
ółty, chudy i sztywny palec do jedynej struny
gitary, która zadr
ż
ała w głuchej skardze, zrzucaj
ą
c przy tym drganiu cały kurz, jaki spokój
dwudziestu lat na niej zgromadził. On sam zamilkł pogr
ąż
aj
ą
c si
ę
w zadumie, wpatrzony
uporczywie w kr
ąż
enie czerwonej cieczy wewn
ą
trz szklanego w
ą
skiego naczynia, które prze-
mieszczało z jednego zbiornika do drugiego t
ę
delikatn
ą
materi
ę
.
W owych chwilach ciszy, m
ą
conych jedynie przez delikatne dr
ż
enie struny, szum pło-
mienia i te niezrozumiałe i uroczyste odgłosy całego tajemniczego miejsca, najwi
ę
ksze prze-
ra
ż
enie budziły we mnie poszczególne przedmioty mieszkania uczonego. Wydawało mi si
ę
,
ż
e to wszystko
ż
yje i nabiera ruchu;
ż
e kasak si
ę
porusza, jak gdyby jego fałdy okrywały cia-
ło, jakby r
ę
kawy miały wewn
ą
trz r
ę
ce. Zdawało mi si
ę
te
ż
, jakoby trójgraniasty kapelusz kr
ę
-
cił si
ę
raz w jedn
ą
, raz w drug
ą
stron
ę
, zale
ż
nie od woli i humoru dzbana, który go podtrzy-
mywał; zdawało mi si
ę
,
ż
e buty spinaj
ą
ostrogami kl
ę
cznik, a muszle uderzaj
ą
jedna o drug
ą
,
niby kastaniety przymocowane do palców jakiej
ś
andaluzyjskiej dłoni.
Ż
e szkielet ziewa i
ż
e
kociołek spadł mu na oczy, przechylaj
ą
c si
ę
na bakier, i
ż
by mu nada
ć
figlarny wygl
ą
d. Wyda-
wało mi si
ę
,
ż
e widz
ę
, jak szkielet wysuwa lew
ą
nog
ę
jak kto
ś
, kto zaczyna ta
ń
czy
ć
, i jak
opiera dłonie na szerokim na dwa palce pasie.
Wydawało mi si
ę
te
ż
,
ż
e zegar idzie, z po
ś
piechem i pilno
ś
ci
ą
instrumentu chc
ą
cego
przebiec w ci
ą
gu minut całe lata, nagromadzone, rzec by mo
ż
na, wskazówka po wskazówce,
kółeczko po kółeczku; zewsz
ą
d słyszałem tik-tak i zdawało mi si
ę
,
ż
e widz
ę
kołysanie si
ę
wa-
hadła wymierzaj
ą
cego to z tej, to z tamtej strony uderzenia wszystkim wypchanym ptakom,
które usiłowały poderwa
ć
si
ę
do lotu poruszaj
ą
c z wysiłkiem rzadkimi piórami swoich popsu-
tych skrzydeł, i wreszcie w owym tumulcie zacz
ą
łem odnosi
ć
wra
ż
enie, jakoby i Chrystus
wysuwał ramiona i szyj
ę
, przeci
ą
gaj
ą
c si
ę
z wyrazem najwy
ż
szego znu
ż
enia.
II
Zapoznajmy si
ę
z osob
ą
don Anzelma.
Wydawa
ć
si
ę
mo
ż
e,
ż
e jest on typem troch
ę
niezwykłym, z tych które si
ę
spotyka raczej
w sztucznym
ś
wiecie powie
ś
ci i teatru ni
ż
na scenie
ż
ycia, gdzie wszyscy tworzymy ten wie-
lki tłum, który dzi
ś
si
ę
nam wydaje bezwzgl
ę
dnie pospolity i by
ć
mo
ż
e taki jest. Don Anzelm,
przedstawiony w tej niezwykłej scenerii, któr
ą
opisali
ś
my, po
ś
ród najprzedziwniejszych
przedmiotów i rupieci, z tymi
ś
redniowiecznymi przyrz
ą
dami czarowników albo poszukiwa-
czy kamienia filozoficznego, powinien si
ę
okaza
ć
indywiduum całkowicie obcym współcze-
snej społeczno
ś
ci,
ż
yj
ą
cym w
ś
wiecie iluzji, iluzji bez znaczenia i po
ż
ytku, a nie wiernym
obrazem naszego bli
ź
niego. Wszystkie te przekonania rozwiej
ą
si
ę
jak dym, kiedy czytelnik
si
ę
dowie,
ż
e doktor Anzelm był m
ęż
czyzn
ą
o wygl
ą
dzie tak mało romantycznym, tak typo-
wym dla naszych czasów i okolic,
ż
e nikt nie zwróciłby na niego uwagi, gdyby nie stał si
ę
znany dzi
ę
ki swoim nie widywanym tutaj dziwactwom i
ś
mieszno
ś
ciom wskutek swego bez-
ładnego, chaotycznego sposobu mówienia.
Był ju
ż
stary, zniszczony, chudy i jakby chorowity. Raczej niedu
ż
y ni
ż
wysoki, o twa-
rzy, która nie pozwala odró
ż
ni
ć
si
ę
w tłumie, je
ś
li jej si
ę
nie przypatrzy
ć
ze szczególn
ą
docie-
kliwo
ś
ci
ą
. Lecz kiedy mówił, wida
ć
było na jego obliczu
ś
lady niepospolitej
ż
ywo
ś
ci. Małe i
zapadni
ę
te oczka miały wtedy wiele blasku, a usta, nadzwyczaj ruchliwe, posługiwały si
ę
systemem znaków bardziej zró
ż
nicowanych i wyrazistych ni
ż
jamo słowo. Utykał na jedn
ą
nog
ę
— nie wiadomo dlaczego — i jego lewa r
ę
ka była lekko sztywna; głos miał bardzo ostry
i chrapliwy. Chodził zawsze prosto, nie zbaczaj
ą
c z raz obranego kierunku, i tak pogr
ąż
ony w
my
ś
lach,
ż
e zderzał si
ę
ze wszystkimi. Wydawało si
ę
,
ż
e tkwi w nim jaka
ś
uporczywa my
ś
l,
która nie daje mu wytchnienia i nie pozwala skierowa
ć
uwagi na cokolwiek innego. Gdy
szedł, wida
ć
było, jak wpada w podniecenie, zmienia si
ę
na twarzy, gestykuluje i robi ró
ż
ne
miny, niczym kto
ś
, kto prowadzi
ż
yw
ą
rozmow
ę
z niewidzialnymi interlokutorami. Rozmowa
z samym sob
ą
była dla niego wi
ę
cej ni
ż
zwyczajem, była nieustann
ą
czynno
ś
ci
ą
, za
ś
jego
ż
y-
cie — monologiem bez ko
ń
ca.
Nie zwracał na siebie uwagi ubraniem, tutaj gdzie na ulicach trwa stała wystawa
ś
mie-
szno
ś
ci. Czy jego surdut był przedmiotem zainteresowa
ń
z przyczyny nadmiernie szerokich
klap, l
ś
ni
ą
cych od tłuszczu i pi
ę
tnastu lat noszenia, nie znajdujemy na to
ż
adnego dowodu u
kronikarzy traktuj
ą
cych o tym nadzwyczajnym człowieku, jak równie
ż
ż
adnych danych, które
wskazywałyby, i
ż
publiczno
ść
zwracała uwag
ę
na rozmiary jego kamizelki, zdolnej zmie
ś
ci
ć
czterech doktorów, lub na rzadko spotykany fason jego krawata, który czasem — zjawisko
cz
ę
ste u wielu uczonych i wszystkich tych, którzy maj
ą
zwyczaj mówi
ć
do siebie — przekr
ę
-
cał mu si
ę
tak,
ż
e w
ę
zeł znajdował si
ę
na karku.
Jego zwyczaje były przykładem prostoty i czysto
ś
ci: jadł mało, pił jeszcze mniej i nie
sypiał za wiele. W swoich snach, podczas tych nielicznych godzin swobody, jakie dawała mu
jego imaginacja, równie
ż
nie zaznawał spokoju, tyle
ż
ś
ni
ą
c we
ś
nie, co na jawie. Wi
ę
ksz
ą
cz
ęść
swojego czasu po
ś
wi
ę
cał zaj
ę
ciom naukowym, z których, to prawda, nie miał nigdy
ż
adnego po
ż
ytku, i owszem, wikłał si
ę
jeszcze bardziej w zam
ę
t chybionych pomysłów, jakie
kł
ę
biły mu si
ę
w głowie.
Ż
ył z pewnej skromnej renty, któr
ą
dostawał nie wiadomo sk
ą
d i z wyprzeda
ż
y resztek
swojej fortuny. Przypominał —
ż
eby podsumowa
ć
to, co
ś
my o nim dot
ą
d powiedzieli —
jednego z tych anachoretów, którzy si
ę
unicestwiaj
ą
jako ofiary swojej
ż
arliwo
ś
ci, uducho-
wiaj
ą
si
ę
, trac
ą
c stopniowo nawet wygl
ą
d zwykłych ludzi, i ko
ń
cz
ą
jako członkowie rodziny
pomyle
ń
ców, którzy nie na wiele si
ę
przydaj
ą
, a je
ś
li do czego
ś
słu
żą
, to głównie jako po-
ś
miewisko dla pró
ż
niaków. Lubił opowiada
ć
; to był jego zwyczaj, jego temperament, jego
ż
ywioł. Kiedy mówił o czym
ś
, był sob
ą
, doktorem Anzelmem, prawdziwym, jak najbardziej
prawdziwym. Jego opowiadania, cho
ć
oparte na wydarzeniach z
ż
ycia, były na ogół podobne
do nadprzyrodzonych i ba
ś
niowych przedsi
ę
wzi
ęć
bł
ę
dnych rycerzy, którym lot jego fantazji
przydawał cudowno
ś
ci. Opowiadaj
ą
c te historie, zawsze odnosz
ą
ce si
ę
do jakiego
ś
własnego
prze
ż
ycia, posługiwał si
ę
najbardziej wyszukanymi
ś
rodkami retorycznymi i dygresjami,
ś
wiadcz
ą
cymi o wielkiej erudycji, którymi sypał obficie i z wielk
ą
swobod
ą
. Jego stylowi nie
brakowało znamion sztuki, i chocia
ż
mo
ż
na mu było zarzuci
ć
rozwlekło
ść
, to jednak nie
mo
ż
na było odmówi
ć
ż
ywo
ś
ci i malowniczo
ś
ci.
Czytelnik gotów pomy
ś
le
ć
,
ż
e mamy do czynienia z jakim
ś
pot
ę
pionym przez krytyk
ę
literatem, pozbawionym łask publiczno
ś
ci, jednym z tych, którzy oddaj
ą
swoje
ż
ycie nudzie i
n
ę
dzy, niezdolni, aby wprz
ę
gn
ąć
si
ę
w słu
ż
b
ę
sztuki i pełnej rozkoszy sławy. Nie, doktor
Anzelm nie był literatem, nikt nawet nie wie, czy spod jego pióra wyszło kiedykolwiek co
ś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]